Rozmowa z BZ (emailowa, inicjały zmienione), tłumaczem pisemnym EN<->PL, w zawodzie od 2006 roku. Do niedawna pracował jako wolny strzelec, teraz na etacie w biurze tłumaczeń. Mieszka w sześćdziesięciotysięcznym mieście w zachodniej Polsce, marzy o wyprowadzce na swoje. Poza tłumaczeniami pisuje artykuły do prasy branżowej.
Monika Kokoszycka: Kiedy zdecydowałeś, że zostaniesz tłumaczem? Co Cię pociągało w tym zawodzie? Co lubisz w tej pracy?
BZ: Wrzesień 2006. Z uwagi na niespodziewany brak talentu do matematyki w LO zdecydowałem, że trzeba szukać alternatyw. Język angielski nigdy nie był dla mnie trudny, więc zdecydowałem się na filologię. Jednak i tu musiałem szukać własnej drogi, bo specjalizacja nauczycielska okazała się totalnym pudłem. Tłumaczenia szły mi w miarę dobrze, robiłem to odkąd zacząłem poważniej myśleć o karierze językowca, zajmując się coraz to poważniejszymi zleceniami…
Co pociągało mnie w tym zawodzie? Pieniądze. Nie ukrywam, że te kilka lat temu panowały opinie, że tłumacze zarabiają ogromne pieniądze. I biorąc pod uwagę fakt, że bezrobocie było tematem propagandy, jaka pojawiała się w mediach, perspektywa dużego przychodu była bardzo kusząca… z naciskiem na była… ale o tym powiem za chwilę.
Co lubię w tej pracy? Przede wszystkim to, że codziennie uczę się czegoś nowego i czytam teksty, których zapewne w życiu bym nie tknął, gdyby nie ”zlecenie”. Ostatnio na przykład tłumaczyłem rozprawę z zakresu fizyki kwantowej – trochę interesuję się nauką, ale w życiu nie pomyślałbym nawet przez chwilę, by próbować taki tekst zrozumieć. Praca zmusiła, a fizyka kwantowa, mały jej ułamek, jest mi nieco bliższa.
Czy uważasz, że trzeba skończyć studia tłumaczeniowe, by być dobrym tłumaczem?
Nie. Ale studia się przydają. Sam skończyłem podyplomowe studia w zakresie tłumaczeń obok magisterki. Generalnie nie nauczyłem się na nich wiele nowych rzeczy, tłumacząc już od jakiegoś czasu, ale na pewno się przydały. Pewne rzeczy stały się jaśniejsze, a inne okazały się takie, jakimi je widziałem od paru lat.
Jak wygląda rynek tłumaczeniowy w Twoim mieście? Jak oceniasz rynek tłumaczeń w Polsce? Czy starałeś się kiedyś o zlecenia poza Polską?
Po kolei. Rynku tłumaczeniowego w moim mieście nie ma. Jest kilka biur, które zgarniają robotę i niechętnie się nią dzielą, reszta to głównie networking i poczta pantoflowa. Rynek tłumaczeń w Polsce? Cóż, ciężko. Jak nie ma się w rodzinie lub wśród znajomych stałego źródła zleceń, nie ma szans na stabilny dochód. Zlecenia poza Polską? Kilka się zdarzyło, ale raczej były to zlecenia, które znalazły mnie, a nie zlecenia, których szukałem.
Już nie jesteś wolnym strzelcem, wybrałeś etat. Dlaczego?
Nie chciałem być i chyba nadal nie chcę być tłumaczem pełnoetatowym. To żmudna praca, wielokrotnie nieprzynosząca satysfakcji finansowej i zawodowej. Jednak z powodów, jakie powyżej wymieniłem, freelancing nie działa. Albo nie mam nań magicznego sposobu. Z powodów również wymienionych wcześniej (pośrednio – networking), jest bardzo trudno znaleźć sensowną pracę.
Etat dostałem z przypadku, po 8 miesiącach poszukiwania pracy i ponad 90 wysłanych aplikacjach. Szukałem stanowiska raczej w branży PR i marketingu. Z drugiej strony, etat zapewnia pewne bezpieczeństwo, ale młody człowiek zarabiający w biurze tłumaczeń 2700 złotych brutto na miesiąc nie ma szans na usamodzielnienie się, zakup mieszkania czy wyprowadzkę od rodziców i przy tym życie na pewnym określonym poziomie.
”Freelancing nie działa.” A co Twoim zdaniem można zrobić, by działał?
Myślę, że to kwestia bardzo powiązana z marketingiem i stawkami za tłumaczenia. Po pierwsze, trudno utrzymać się jako wolny strzelec, bez traktowania tego full-time. Ale być może mam w tym zakresie mało doświadczenia. Po drugie dlatego, że bardzo często freelancer przegrywa w przetargach z biurami, które proponują dumpingowe stawki. Wolny rynek, jak to mawiają zwolennicy partii z prawej strony sceny politycznej. Odpowiadając na pytanie: nie wiem, co trzeba zrobić, mnie nie udało się znaleźć sposobu. To też kwestia tego, na ile potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa, czyli na ile możemy sobie pozwolić na długie, bezzleceniowe okresy. Jeżeli komuś odpowiada, że zarobi 5000 w tydzień, a potem przez 3 tygodnie nic, a kolejne zlecenie będzie niewiadomą – wtedy freelancing jest ok. Ja potrzebuję jednak poczucia bezpieczeństwa. I dlatego zdecydowałem się na pełny etat, nawet za głodową stawkę, mam jednak opłacony ZUS i jestem związany z pracodawcą stosunkiem pracy – a to zawsze wygląda lepiej w CV. Czy myślę o zmianie pracy na coś innego? Tak. Chciałbym pracować w biurze, z ludźmi, mieć z nimi kontakt, a nie siedzieć w domu i rozmawiać wyłącznie ze swoim psem 🙂
Tłumacze bardzo często narzekają na stawki, te oferowane im samym, ale i te, które akceptują inni. Jak Ty ustalałeś stawki, będąc jeszcze wolnym strzelcem? Czy negocjowałeś z klientami i biurami? Czy zdarzało Ci się pracować za sumy, które większość kolegów uznałaby za zbyt niskie?
Stawkę zawsze ustalałem przed tłumaczeniem, jeżeli klient nie akceptował wyższej stawki na przykład za ekspres, podpierałem się wytycznymi wyceny ze strony STP. Zawsze istotna jest jasna komunikacja, najlepiej umowę podpisać przed tłumaczeniem, by móc wyegzekwować wypłatę. Zaczynam negocjację od stawki, jaką ja bym chciał otrzymać + ileś procent zapasu. Jeśli klient wymagał obniżenia stawki , była to sytuacja win-win, ja miałem poczucie, że zarobię tyle ile chcę, a klient miał poczucie, że urwał coś od ceny.
Zdarzało mi się pracować za sumy głodowe, szczególnie na początku. Ale wtedy stałem przed wyborem: albo zrobię to za śmieszne 10 złotych netto za stronę (sic! – stawka usprawiedliwiona była, cytuję: ”dużą liczbą powtórzeń” – czy 20 stron powtórzeń na 300 stron tekstu to dużo, ale to już inna kwestia), albo nie będę mieć na koncie NIC, bo innych zleceń na horyzoncie nie było. Wybór jest chyba prosty, nieprawdaż?
Czy używasz programów wspomagających tłumaczenie? Ostatnio na jednym z forów dla tłumaczy była ożywiona dyskusja na temat tego, czy ktoś, kto nie używa CAT, może nazywać się profesjonalnym tłumaczem pisemnym. Jakie jest Twoje zdanie?
Korzystam z CAT. Czy niekorzystanie jest nieprofesjonalne? Na pewno nie. Wszystko zależy od tego, co tłumaczymy. Jeżeli zajmujemy się tekstami z dużą liczbą powtórzeń, takimi jak umowy, instrukcje, specyfikacje techniczne, wtedy CAT jest narzędziem niezbędnym i bardzo przyspiesza pracę, pozwala także na ujednolicenie terminologii w obrębie całego tekstu. Ale jeżeli ktoś zajmuje się tekstami takimi jak artykuły czy publicystyka, gdzie liczba powtórzeń jest niewielka, to Trados czy MemoQ będą moim zdaniem trochę stratą pieniędzy. Wszystko zależy od charakteru tłumaczonych tekstów. W przypadku tłumaczeń użytkowych narzędzia CAT są moim zdaniem niezbędne.
Czy uważasz, że maszyny zastąpią kiedyś tłumaczy?
Nigdy, a na pewno nie na każdym polu – maszyna nie przetłumaczy kontekstu kulturowego. Co innego w kwestii tekstów i rejestrów o ściśle określonej terminologii i sztywnych frazach, na przykład w rejestrze prawniczym. Patrząc na kwestię tłumaczenia maszynowego w jeszcze innym wymiarze: przerażają mnie postępy, jakie robi Tłumacz Google. Mam jeden tekst i zlecam jego tłumaczenie translatorowi Google raz na pół roku. Guess what – co pół roku jest coraz lepsze 🙂
Jak oceniasz skuteczność polskich organizacji zawodowych?
Szczerze? Z żadną nie mam związku, więc póki co nie mogę się na ten temat wypowiedzieć. Bardzo dobrą robotę wykonuje STP, publikując np. swoje professional guidelines na stronie. Wytycznych tych, nawet nie będąc członkiem STP, staram się przestrzegać.
Co byś doradził komuś, kto rozważa karierę tłumaczeniową?
Jestem na tak pod paroma warunkami. Po pierwsze musisz mieć stały dostęp do zleceń, po drugie, nie możesz dać się oszukać, po trzecie musisz jednocześnie posiadać pokorę i być skurczybykiem – a to bardzo trudny do osiągnięcia kompromis.
Odnośnie ostatniego pytania – tak, ale jako dodatkowe zajęcie. A co do 2700 złotych brutto, to jak na 60-tysięczne miasto, to chyba nie jest tak źle – w Krakowie ludzie tyle zarabiają, a koszty utrzymania są wyższe…
Pisze się ”odnośnie DO”. Dziękuję za uwagę.