Rozmowa z AZ (emailowa, inicjały zmienione), tłumaczem konferencyjnym-wolnym strzelcem, z wykształceniem lingwistycznym i sporym doświadczeniem na rynku polskim i europejskim, z domicylem w dużym mieście w Europie
Monika Kokoszycka: Kiedy zdecydowałeś, że zostaniesz tłumaczem konferencyjnym? Co Cię pociągało w tym zawodzie?
AZ: Zawsze był to zawód, który sprowokował mnie do wybrania studiów lingwistycznych, choć nie jest to ani pierwszy, ani (zapewne) ostatni zawód, jaki wykonuję. Pociągało mnie w nim to, co nadal uważam za najciekawsze: różnorodność, tempo, ciekawe tematy, możliwość spotykania oraz słuchania ciekawych ludzi, dostęp do nietypowych informacji. Możliwość wykorzystywania nietypowej umiejętności w zarobkowaniu.
Czy uważasz, że trzeba skończyć studia tłumaczeniowe, by być dobrym tłumaczem?
Z mojego doświadczenia wynika, że nie jest to absolutnie niezbędne, ale z całą pewnością pomaga. Znam wielu, którzy kończyli zupełnie inne studia, a z powodzeniem działają w tym zawodzie. Są to jednak na ogół osoby ode mnie starsze, które nie miały jeszcze możliwości kształcenia kierunkowego w tym kierunku. Czasem widoczne są różnice w tak zwanych manierach kabinowych: takie osoby mniej chętnie współpracują w kabinie, niekiedy (choć nie jest to zasadą) postrzegają każdą zmianę w kabinie jako swój występ solowy, po którym schodzą ze sceny (czytaj: wychodzą z kabiny) na dość długą przerwę, pozostawiając drugą osobę bez wsparcia. Zdarzają się też niekiedy różnice w warsztacie na korzyść osób, które skończyły studia tłumaczeniowe. Warto jednak zaznaczyć, że wśród naszych Kolegów i Koleżanek są też osoby bardzo utalentowane, profesjonalne i świetnie współpracujące, które nie kończyły studiów tłumaczeniowych.
Czy sądzisz, że Twoja uczelnia dobrze Cię przygotowała do zawodu?
Wiem, że ryzykuję tu niespójność (w stosunku do odpowiedzi na poprzednie pytanie), ale muszę jednak powiedzieć, że niewystarczająco. Z pewnością cenna była możliwość ćwiczenia tłumaczenia kabinowego i konsekutywnego na zajęciach, które poświęcone były szkoleniu właśnie tych umiejętności, ale niestety tylko w pierwszym z dwóch języków. Żeby w ogóle spróbować tłumaczeń ustnych z drugim językiem obcym, konieczne było uzupełnienie edukacji o roczne studia podyplomowe (bardzo drogie). Myślę, że to samo w sobie świadczy o pewnym niedostatku: 5 lat studiów magisterskich powinno jednak wystarczyć, w końcu to nie astrofizyka!
Gdzieś z tyłu głowy kryje się również refleksja innej natury: większość kadry uniwersyteckiej stanowiły osoby, które same aktywnie nie pracowały w zawodzie, ponieważ swój czas spędzały na uczelni. Tak było na studiach magisterskich, ale nawet na płatnych podyplomowych też nie wszyscy trenerzy byli praktykami zawodu. W przypadku tak praktycznej umiejętności, jaką jest tłumaczenie ustne, stanowi to podstawową różnicę, która przekłada się na jakość szkolenia.
Czy trudno jest zdobyć akredytację UE?
Myślę, że niełatwo. Jest to egzamin bardzo stresujący i trudny. Dodatkowym istotnym elementem jest to, że trzeba na własny koszt dojechać do Brukseli, bo już od wielu lat tylko tam przeprowadzane są testy.
Czy warto się o nią starać?
Z tego co wiem, ostatnio wymagania stawiane kandydatom zostały podniesione do tego stopnia, że niełatwo je spełnić absolwentom polskich uczelni czy kursów podyplomowych dla tłumaczy. W polskim systemie edukacji najbardziej typową kombinacją jest albo AB, albo ACC, ewentualnie ABC dla absolwentów ILS. Z tego co wiem, obecnie minimalną kombinacją potrzebną do tego, by kandydatura w ogóle została rozpatrzona, jest ACCC lub ABC, z tym że za pierwszym podejściem można akredytować się tylko w kombinacji ACC, a dopiero potem dojechać na kolejny egzamin (także na własny koszt). Znam przypadek osoby, która sporo zainwestowała w zdobycie akredytacji, jeżdżąc najpierw na jeden, potem na drugi egzamin, i nie dostała jak do tej pory żadnego kontraktu. Myślę, że wynika to z tego, że listy tłumaczy akredytowanych z polskim A są już dość pełne, więc szanse na regularną pracę dla osób zdających teraz egzamin są naprawdę niewielkie.
Czy zatem warto? Jest to z pewnością sposób na obiektywne potwierdzenie umiejętności i kwalifikacji. Myślę, że może to być cenne dla niektórych klientów na rynku europejskim. Natomiast w realiach polskich nie ma to większego znaczenia – mało który klient w ogóle wie, co to jest i dlaczego warto wybrać tłumacza z akredytacją. Jedyna kwalifikacja powszechnie znana polskim klientom to uprawnienia tłumacza przysięgłego. Niektórzy (mylnie zresztą) zakładają, że tylko tłumacz przysięgły gwarantuje dobrą jakość. O znaczeniu akredytacji wiedzą agencje, ale one w swojej współpracy z tłumaczami kierują się zupełnie innymi kryteriami.
A czy sama praca dla instytucji UE jest według Ciebie czymś atrakcyjnym?
Bardzo. Pod względem finansowym na pewno atrakcyjniejsza niż praca dla klientów prywatnych w Polsce, choć już w porównaniu ze stawkami w Europie – niekoniecznie. Poza tym jest to praca ciekawa pod względem merytorycznym, dobrze zorganizowana, w dobrych warunkach (na ogół) gwarantująca dostęp do rozmaitych pomocy, glosariuszy. Z drugiej strony wyobrażam sobie, że praca dla jednego pracodawcy (kimkolwiek by był) mogłaby stać się nieco monotonna w nadmiarze, ale przecież na przesyt dzisiaj nikt nie narzeka 🙂
Tłumacze są w instytucjach naprawdę dobrze traktowani, przynajmniej ci, którym udało się nawiązać regularną współpracę.
Czy Twoim zdaniem trzeba się przenieść do Brukseli, by regularnie pracować dla UE?
A to zależy. Jeśli jest się tłumaczem z dużym dorobkiem, który ma akredytację od wielu lat i zdążył dać się poznać instytucjom – niekoniecznie. Instytucje, zwłaszcza PE, zatrudniają jeszcze tłumaczy mieszkających poza Brukselą, choć w dużo mniejszym stopniu niż kiedyś. Pod warunkiem jednak, że ich bardzo dobrze znają i cenią. Natomiast w przypadku osób początkujących, tuż po akredytacji, obawiam się, że nawet przeprowadzka do Brukseli nie gwarantuje regularnej współpracy, zaś jej zaniechanie może w ogóle uniemożliwić start w instytucjach, chyba że ktoś ma wyróżniającą się kombinację językową (3 C lub więcej i/lub rzadki język).
Czy uważasz, że adres dla celów zawodowych (domicyl) w miejscu innym niż to, w którym się mieszka, jest czymś niewłaściwym?
To trudne pytanie. Teoretycznie tak, bo doprowadza do nierównej konkurencji w obrębie tej samej grupy zawodowej. Gdyby nikt się na to nie decydował, to wszyscy tłumacze z danej ”kabiny” mogliby pracować z domicylem w rzeczywistym miejscu zamieszkania.
Jednak w środowisku tłumaczy konferencyjnych, które jest bardzo duże, bardzo zróżnicowane i nie podlega tak naprawdę żadnym sztywnym zasadom, kryteriom ani regulacjom, nie da się niczego nikomu narzucić. Zapanował wolny rynek i każdy robi to, co uznaje za najbardziej opłacalne.
Osobiście nie podejmuję się oceny posunięć osób, które (z różnych powodów) decydują się na takie właśnie rozwiązanie, przynajmniej w przypadku oficjalnej współpracy z instytucjami. Jest to wówczas jasne i widoczne dla innych, którzy są potencjalnymi kandydatami do tych samych zleceń. Byłoby jednak mile widziane, gdyby osoby te traktowały kwestie domicylu w miarę spójnie.
Tymczasem na rynku prywatnym wszystko jest jeszcze bardziej zagmatwane i niejasne – jeden tłumacz policzy sobie za dojazd do miejscowości oddalonej o kilkaset km od miejsca zamieszkania, a inny nie. Więc wyceniając usługę klientowi czy agencji nigdy nie można przewidzieć, co zrobią inni – znane są już przypadki tłumaczy dojeżdżających na własny koszt nocnym pociągiem, dzięki czemu klient/agencja może zaoszczędzić na kosztach podróży i zakwaterowania. Jak taka osoba jest potem w stanie utrzymać koncentrację w kabinie, tego nie wiem. Ale o to często nikt nie pyta. Jedyna zasada jest taka, że nie ma żadnych zasad, niestety, choć życzyłbym sobie, żeby było inaczej.
Czy warto być członkiem organizacji zawodowych?
Szczerze mówiąc: trudno powiedzieć. Z tego, co słyszę od znajomych należących do STP – niewiele z tego wynika. AIIC? Są dość poważne bariery przystąpienia: z jednej strony konieczność poparcia ze strony kilku aktywnych członków, z drugiej zaś podpisanie się pod (skądinąd bardzo zacnym i godnym szacunku) kodeksem etyki zawodowej, który jednak (jeśli się go przestrzega) uniemożliwia całkowicie skuteczne konkurowanie na rynku prywatnym w polskich realiach.
Jak oceniasz rynek tłumaczeń konferencyjnych w Polsce?
Bardzo źle. Niektórzy uważają, że jest to konsekwencją tego, że coraz więcej osób zna języki obce i nie potrzebuje tłumaczy, ale myślę że nie tylko to się do tego przyczynia.
Warto zdać sobie sprawę, że wchodząc na ten rynek trzeba stawić czoło dwojakiej konkurencji. Z jednej strony konkuruje się z innymi tłumaczami, z których każdy ma inne atuty i inne wady, inne wykształcenie, inne doświadczenie, preferencje, a także ceny i zasady współpracy z klientami. Zauważam, że od pewnego czasu przestały się liczyć wszelkie zasady, które jeszcze niedawno uważane były w środowisku za oczywiste. (Swoją drogą zasady te poznaje się dopiero funkcjonując na rynku, żadna uczelnia Cię, drogi Tłumaczu, w tym aspekcie nie wykształci.)
Do tych zasad należało:
– rozliczenie na bloki czterogodzinne (a nie trzy-, dwu-, czy nawet godzinne, bo już i takie propozycje się zdarzają)
– rozliczanie całego czasu dyspozycyjności dla klienta (często się na przykład słyszy teraz, że skoro przerwa na lunch trwa półtorej godziny, to przecież nikt nie będzie tłumaczowi płacić za ten czas, bo wtedy przecież nie pracuje. Idąc tym tropem, w ogóle stawki należy zmniejszyć o połowę, bo przecież tłumacz w kabinie pracuje tylko połowę czasu, sic!)
– doliczanie opłat za dojazd do miejsca oddalonego od miejsca zamieszkania (domicylu) więcej niż 40 km, np. rozliczenie wyjazdu na zlecenie w miejscu oddalonym o kilkaset km, gdy jedyny dostępny transport możliwy jest w dniu poprzedzającym zlecenie – dziś każdy robi to inaczej, a zlecenia trafiają często do tych, którzy za taką podróż w ogóle nie doliczają
– brak różnicowania stawek w przypadku pracy na tym samym zleceniu (dziś każdy pracuje za tyle, ile zdołał sobie wynegocjować, często kończy się to tak, że tłumacze pracujący z językami rzadziej używanymi otrzymują dużo niższe stawki na tej samej imprezie)
– powstrzymanie się od podbierania sobie nawzajem klientów
Nie jest to lista wyczerpująca, ale to kilka takich podstawowych zasad, które przychodzą mi do głowy bez głębszego zastanowienia, a które w ostatnich czasach stały się coraz mniej oczywiste. Częściowo za sprawą zwiększonej konkurencji między samymi tłumaczami, ale w dużej mierze, jak sądzę, ze względu na zajadłą konkurencję pomiędzy pośrednikami (agencje, biura), które w walce o klienta za podstawowe kryterium uznają cenę, doprowadzając tym samym do kuriozalnych warunków pracy, na które coraz więcej osób godzi się w strachu przed brakiem jakichkolwiek możliwości zarobkowania. I to jest właśnie ta druga konkurencja – tak samo, jeśli nie bardziej, poważna – nieuczciwi pośrednicy.
Do typowych zachowań nieuczciwych pośredników należą:
– Prośby o podpisanie deklaracji współpracy potrzebnej do wygrania przetargu, a potem brak tejże współpracy. Agencje startując do przetargów u dużych klientów muszą wykazać się bazą tłumaczy z odpowiednim wykształceniem i doświadczeniem. Te nieuczciwe korzystają właśnie z takich deklaracji tylko po to, by przetarg wygrać, a po jego wygraniu zlecenia dają najtańszym tłumaczom bez referencji i doświadczenia. Jest to nieuczciwe zarówno wobec tłumaczy, jak i klienta końcowego, który dostaje usługę niższej jakości od tej, którą pośrednik obiecywał w ofercie przetargowej – agencja zawsze może powiedzieć, że żaden z tłumaczy z tzw. listy rekomendowanej nie był dostępny, co jest zwyczajnie nieprawdą.
– Wywieranie presji na tłumaczy, żeby obniżyli stawki, bo np. klient poprosił o zniżkę (co często okazuje się nieprawdą), albo dlatego że jest to klient tzw. ”przetargowy”, to znaczy agencja musi go obsługiwać dużo taniej.
– Renegocjacja warunków finansowych po wykonaniu zlecenia. Np. w sytuacji, gdy zamówione były dwa bloki tłumaczenia, a spotkanie (z przyczyn od tłumacza niezależnych) kończy się dużo wcześniej. Albo w sytuacji gdy po wykonaniu np. bloku w postaci jednogodzinnego zlecenia agencja proponuje, żeby jednak nie rozliczać tego jako blok, przecież to była tylko jedna godzinka…
– Używanie argumentów typu: ”a Pana Kolega/Koleżanka się na to zgodził/a”. To jest absolutnie rozbrajające. Towarzyszy temu często uwaga typu: ”ja tu mam całą listę tłumaczy, którzy by to przyjęli na tych warunkach, a dla Pana po prostu liczą się tylko pieniądze” albo ”ja bym też chciał/a mieć taką stawkę dzienną jak Pan”. Usłyszenie tego od pośrednika jest bezcenne, zważywszy na to, że marża pośredników nakładana na wynagrodzenie tłumaczy ustnych często wynosi kilkaset złotych od zlecenia (nie licząc zysku z wypożyczenia sprzętu), a w wielu przypadkach pobierana jest tylko i wyłącznie za skontaktowanie ze sobą obu stron i nie wynika bynajmniej z jakiegokolwiek wkładu merytorycznego w jakość przekładu.
– Żądanie lojalności wobec danego pośrednika bez oferowania niczego w zamian. Np. tłumaczom podsuwa się dokument, w którym zobowiązują się do zaniechania współpracy z klientem agencji bez jej udziału (co obejmuje ewentualną współpracę z tym klientem za pośrednictwem np. innej agencji). Agencja natomiast wcale nie zobowiązuje się do tego, że wszystkie zlecenia dla danego klienta będzie proponować temu samemu zespołowi tłumaczy.
– Opóźnienia w płatnościach, albo brak płatności (niestety też się zdarza).
Podsumowując: agencje często zachowują się tak, aby pozornie przynajmniej odwrócić układ sił. Warto jednak pamiętać o tym, że chociaż współpraca z rzetelną agencją jest bardzo cenna, bo oszczędza wysiłku wyszukiwania klientów bezpośrednich, to jednak prawda jest taka: w przeważającej większości przypadków tłumacze są w stanie obsłużyć klienta bez udziału agencji (wypożyczenie sprzętu nie jest zanadto skomplikowane), a agencje bez udziału tłumaczy niewiele mogą zdziałać. Póki co, wbrew temu, co myślą niektórzy użytkownicy tłumaczenia symultanicznego, nie wymyślono jeszcze urządzenia, które robiłoby tłumaczenie symultaniczne automatycznie. Warto o tym pamiętać w kontaktach z pośrednikami.
Nasza rozmowa zaczęła się od tego, że zgłosiłeś kilka zastrzeżeń do posta o domicylu, twierdząc, że piszę o naszym zawodzie, jakby to było eldorado, i że przedstawiam fałszywy obraz sytuacji na rynku. Rynek polski oceniasz bowiem bardzo źle. A jak w takim razie postrzegasz rynek europejski?
Odniosłem wrażenie, że w swoim poście przedstawiłaś niekompletny obraz sytuacji, który może powodować błędną jej interpretację wśród osób niedoświadczonych, wchodzących w zawód, bądź rozważających taką decyzję. Perspektywa osoby, która ma już ugruntowaną pozycję na międzynarodowym rynku instytucjonalnym i prywatnym jest w sposób nieuchronny zupełnie odmienna od spojrzenia osób, które w zawodzie startują dopiero teraz lub wystartowały nieco później. Wszystko zależy od tego, do kogo adresujesz swoje posty: jeśli do kolegów z podobną jak Ty pozycją i doświadczeniem, to bez wątpienia zgodzą się z Twoim punktem widzenia, ale też niczego nowego się nie dowiedzą. Jeśli natomiast (jak przypuszczam) kierujesz swój komunikat do osób mniej doświadczonych, to warto przedstawić nieco bardziej rzeczywisty obraz sytuacji.
Jak postrzegam rynek europejski? Podstawową różnicą jest to, że na rynku europejskim warunki pracy oraz wynagrodzenie są dużo lepsze. Na ogół nie podlegają też negocjacjom ”oczywiste” rzeczy, typu zwrot kosztów podróży, zakwaterowania, przerwy, diety itd. Nie spotkałem się też nigdzie poza Polską z ”półdniówkami”.
Inna różnica jakościowa polega też na tym, że klienci korzystający z usług tłumaczy w Europie traktują to jako pewnego rodzaju luksus, dający im komfort wypowiadania się w języku ojczystym. Zdarzają się też tacy klienci w Polsce, warto ich za to cenić, gdyż zasadniczo obserwuje się, że w Polsce korzystanie z tłumaczenia to często po prostu wielki ”obciach”. Uważam to za kuriozalny objaw kompleksów niektórych naszych rodaków. Tłumaczy zamawia się z konieczności, bo jakaś tam osoba bądź osoby (wystarczająco wysokie rangą w danej organizacji) nie rozumieją żadnego języka obcego, czy też po prostu nie rozumieją angielskiego na tyle, żeby całe spotkanie przeprowadzić właśnie po angielsku. Ale kto tylko może, bądź też myśli, że może (a to nie zawsze jest tożsame) wypowiada się w języku obcym i często dochodzi do absurdalnych sytuacji, kiedy to na spotkaniu w Polsce tłumaczymy na polski Polaków, którzy decydują się mówić łamaną angielszczyzną. A tłumaczenia słuchają inni Polacy. Nie znaczy to wcale, że w Europie tak się nigdy nie dzieje: dzieje się, ale chyba jednak rzadziej, tak przynajmniej wynika z moich obserwacji.
Co byś doradził komuś, kto rozważa karierę tłumaczeniową?
Szczerze? Żeby się poważnie zastanowił. Większość osób na etapie wyboru zawodu nie ma pojęcia o tym, jak daleko idące konsekwencje się z nim wiążą. Może pokrótce wymienię cechy tego zawodu, o których się nie myśli, podejmując kluczowe decyzje dotyczące swojej przyszłości:
– Niepewność finansowa.
– Praca nieregularna, o którą trzeba stale zabiegać.
– Bardzo ostra konkurencja, nieprzestrzegająca niekiedy żadnych zasad, ze strony nie tylko innych tłumaczy ale także agencji. W tej konkurencji nie zawsze wygrywa jakość, coraz częściej decydują zupełnie inne czynniki.
– Konieczność stałego uczenia się. Nawet jeśli nie są to nowe języki, to każde zlecenie w nowej dziedzinie wymaga solidnego przygotowania.
– Skomplikowana logistyka – podróże, loty, dojazdy. Może to być ekscytujące dla osoby młodej i bez zobowiązań, ale już dla osób posiadających rodziny jest to poważne utrudnienie.
– Znikome możliwości zatrudnienia na stałe, raczej trzeba zaakceptować los wolnego strzelca i umieć odpowiednio tą ścieżką zarządzać – do tego na pewno nie przygotowują studia lingwistyczne!
– Znikome możliwości awansu – z upływem lat obserwujesz, jak Twoi koledzy w innych branżach pną się po szczeblach kariery, a Ty jesteś nadal ”tylko” tłumaczem.
– Podatność zawodu na koniunkturę – w kryzysie wiedzie się tłumaczom dużo gorzej, co znacząco wpływa na pogorszenie stosunków na rynku i warunków pracy.
– Atmosfera ciągłej rywalizacji – często rywalizujesz o te same zlecenia z najbliższymi kolegami, co doprowadza niekiedy do spięć i konfliktów. Często słyszę historie o tym, kto komu zabrał którego klienta i kto z kim ma na pieńku. Nie sposób za tym nadążyć! Powstaje też masa plotek, niekiedy krzywdzących – trzeba być uodpornionym na takie zagrania i mieć do nich dystans.
– Tłok na rynku i brak regulacji. Jeszcze przed Gowinem, zawód tłumacza wyglądał i nadal wygląda tak, że każdy może go wykonywać, jeśli sobie tak postanowi i ma wystarczającą ku temu determinację. To sprawia, że konkurować trzeba nie tylko z ludźmi, którzy naprawdę są tłumaczami, ale także z ludźmi, którym się wydaje że nimi są, albo z ludźmi, którzy chcieliby spróbować, bo im się wydaje że to jest fajne zajęcie, a akurat nie mają innej pracy i przypomniało im się nagle, że kończyli przecież liceum w USA! To niełatwe, naprawdę. Poza całym tak zwanym ”rynkiem równoległym” tłumaczeń, istnieje przecież regularny napływ nowych absolwentów rozmaitych szkół i uczelni lingwistycznych, których cudowne rozmnożenie obserwować można w ciągu ostatnich lat. Każdy z nich czuje się świetnym kandydatem na tłumacza, a zleceń nie przybywa, bo warto pamiętać o tym, że coraz więcej ludzi (z wyboru lub konieczności finansowej) dogaduje się bez tłumaczenia, a swoje dokumenty tłumaczy za pomocą Google Translate.
Skoro mowa o szkołach tłumaczeniowych… Już od dawna słychać głosy z różnych stron, nie tylko w Polsce, że jest ich już za dużo, że tłumaczy jest za dużo i że rynek konferencyjny się nasycił. Ale pojawiają się komentarze – nie tylko ze strony tych ”nowych” – że starzy wyjadacze, zniechęcając nowicjuszy, po prostu bronią się przed konkurencją. Czy nie obawiasz się takiego zarzutu po tej rozmowie?
Uważam, że to prawda. Rynek się nasycił, a poza tym kurczy się i przetrwają na nim tylko nieliczni (niekoniecznie najlepsi, sądząc po tendencjach). Warto o tym mówić otwarcie. Brak regulacji i zasad dotyczących zatrudnienia tłumaczy powoduje, że konkurencja jest zajadła i nierówna. Zresztą dotyczy to nie tylko tłumaczy ustnych – rynek tłumaczeń pisemnych zalała przecież fala osób, które ”bawią się w tłumaczenia” lub dorabiają za groszowe stawki, szkodząc samym sobie (bo nigdy się z tej pracy nie utrzymają) i innym, przyczyniając się do presji cenowej. [zob. także wywiad z pewnym tłumaczem pisemnym – MK]
Odnośnie szkół tłumaczeniowych i ich absolwentów mogę się wypowiedzieć w sposób następujący: sam odebrałem kompleksową edukację w jednej z wiodących szkół w Polsce, a nie przygotowała mnie ona w pełni na wszystkie wyzwania związane z tym zawodem. Trzeba jednak przyznać uczciwie, że jest to bardzo trudne, bo teoria to jedno, a praktyka – drugie. Dochodzą czynniki i okoliczności, które ciężko przewidzieć czy symulować w procesie kształcenia. Miałem też okazję obserwowania szkoleń w innych renomowanych jednostkach w Europie. Niewiele mogę powiedzieć na temat innych szkół, uczelni czy kursów. Może jedynie to, że jakość kształcenia przez nie oferowana musiałaby być lepsza lub co najmniej porównywalna z tą na renomowanych uniwersytetach, aby ich absolwenci mogli pewnym krokiem wkraczać w zawód, mając pewność dobrej jakości i świetnego przygotowania. Czy tak jest? Nie wiem.
Jeśli zaś chodzi o komentarze o starych wyjadaczach, którzy bronią się przed konkurencją – one też są jak najbardziej prawdziwe. Szkopuł w tym, że ja wcale nie jestem jednym z nich. Nie załapałem się na złote lata dziewięćdziesiąte, startowałem w okresie, gdy dostęp do szkoleń, a potem do klientów, zleceń i akredytacji był już dużo trudniejszy niż kilka lat wcześniej, co odczułem już na samym początku swojej drogi i odczuwam do dzisiaj. Czy boję się konkurencji? Odpowiedź na to pytanie jest złożona. Chętnie stanę w szranki, konkurując jakością i profesjonalizmem, najbardziej jednak obawiam się konkurencji cenowej, która jest coraz bardziej widoczna (żonglowanie oficjalnym domicylem to też pewna forma takiej konkurencji, bo tłumacze lokalni są przecież tańsi dla pracodawcy). A do wzmożonej konkurencji cenowej przyczynia się bez wątpienia nadpodaż tłumaczy i kandydatów na tłumaczy w stosunku do popytu na ich usługi. A więc wracamy do punktu wyjścia.
Fot. Vlado / FreeDigitalPhotos.net
Thank you for such an honest interview! Most of the time, we get to hear comments and opinions of practicing professionals in the EU market. It is a great relief as much as it is a disappointment to see great similarities between the conditions of the Polish market and those of Turkey. In such markets, I guess, every „interpreting-specific” question should be answered in a context-dependent way. By that I mean, the market is so deregulated and this thing called „parallel market” is so prevalent that there is no „one-way”, straight-away access to the real, proper, professional and ethical environment of the profession. Since the conditions of such markets do not necessarily match those of the EU, you are always in struggle to strike the right balance between adapting to your market requirements (because you need to earn a living) and trying to save the reputation of the profession. I do not speak Polish, therefore I read the interview thanks to GoogleTranslate. I am glad I did. Thank you again!
Thank you, Mutlu. I’ll pass on your comments to AZ.
By the way, I’ll soon be posting a piece about the freelance market in Brussels (and it will be in English, so you won’t need to resort to the services of Mr Google 🙂 ), written by a Dutch colleague. I hope you find it interesting.
Bardzo ciekawy wywiad, dziękuję za opublikowanie go:) Jestem jedną z tysięcy młodych początkujących tłumaczy i, choć na razie nie narzekam, zdaję sobie sprawę, że w tym zawodzie nie jest łatwo. Najbardziej ”kręcą” mnie tłumaczenia ustne, ale jak na razie tylko raz miałam okazję sprawdzić się w sytuacji rzeczywistej. Przyznaję jednak, że na moim kierunku (a studiowałam tłumaczenia) było niewiele osób zainteresowanych tłumaczeniami ustnymi. Większość ich nienawidziła, uznawali je za nadmiernie stresujące. Jeśli chodzi o stawki – wyszłam z założenia, że jeśli teraz podam potencjalnym klientom niską stawkę, to już nigdy się jej nie pozbędę, więc startuję od razu ze stawką normalną, ale wiadomo – klientów podbierają ci, którzy ”ukończyli liceum w USA” i przetłumaczą coś za 10 zł. Niestety, wśród moich znajomych, którzy ukończyli te same studia jest niewielu, którzy pracują w dziedzinie choćby częściowo związanej z tłumaczeniami.