W lustrze COP – o polskiej branży tłumaczeń konferencyjnych

Za nami rok 2018. Na polskim rynku tłumaczeń konferencyjnych ostatni jego miesiąc upłynął w dużej mierze pod znakiem Konferencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu (COP24). Do Katowic zjechali się uczestnicy ze wszystkich stron świata, przedstawiciele około dwustu krajów. By zapewnić wielojęzyczną komunikację na COP24 oraz towarzyszących szczytowi licznych konferencjach i innych wydarzeniach pobocznych, na miejsce ściągnęły również dziesiątki tłumaczy – część z zagranicy, część z różnych zakątków kraju.

Jak to bywa na wolnym rynku, tłumaczy zatrudniano na bardzo różnych warunkach w zależności choćby od tego, przez kogo zostali zrekrutowani, i od poziomu ich zawodowej asertywności. Klienci i agencje tłumaczeń niejednokrotnie kusili – liczbą dni pracy czy prestiżem wydarzenia. Polskie tłumaczeniowe media społecznościowe huczały z kolei od dyskusji o psuciu rynku, trudnych negocjacjach i astronomicznych cenach noclegów. (Ja na COP nie pojechałam; z otrzymywanych zapytań nic nie wyszło. Nie ten domicyl, języki, może i nie te stawki… I pokrywający się termin, zgodnie z prawem Murphy’ego.)

Zjawiska, jakie uwidoczniły się w okresie obrad, i związane z nimi przemyślenia wykraczają przy tym, jak sądzę, poza tamte dwa tygodnie. COP24 to już historia – czas na podsumowania i refleksje. Moje wypłynęły z lektury facebookowych dyskusji, ale też z własnej obserwacji naszego polskiego rynku i przede wszystkim z rozmów z kolegami i koleżankami po fachu, często bardzo inspirujących (dziękuję Wam za to!).

Wiemy, co działo się wokół COP (i, niejednokrotnie, innych ważnych wydarzeń wymagających intensywnej obsługi tłumaczeniowej): poziom dumpingu, nietrzymanie się podstawowych standardów, walka już nie o approche i déproche, a o sfinansowanie pociągu i noclegu i o łaskawe zapłacenie tłumaczom zamiejscowym dniówki, nie bloku. Koledzy zlecający kolegom poniżej pewnych stawek i standardów, wszak hurt i fajnie być na COP i taaaaki prestiż… koledzy „odnajdujący” swoje drugie i trzecie domicyle… dużo ten COP obudził kiepskich instynktów. W tym kontekście nie słyszałam chyba tylko o tłumaczach przyjeżdżających nocnym pociągiem, żeby nie obciążać klienta kosztem noclegu… ale niewykluczone, że i tacy byli. Chociaż może Pendolino z Warszawy za szybko jedzie.

Nie są to przy tym problemy nowe; podczas takich wydarzeń potrafią ujawnić się łącznie wszystkie podstawowe problemy znane z polskiego rynku. Można by ciut górnolotnie rzec, że w COP niczym w lustrze przejrzała się polska branża tłumaczeń konferencyjnych.

Negocjować trzeba umieć

Czy wszyscy koledzy pracujący na COP mieli niskie stawki i, jeśli mogę to tak ująć, nadmierną elastyczność i otwartość na potrzeby klienta?

Oczywiście, że nie. W życiu.

Powszechnie zresztą wiadomo, że klient pod ścianą jest mniej awanturujący się i zdecydowanie bardziej otwarty na negocjacje. I czasem udaje się lepiej. Czasem gorzej. Czasem klientowi odmówi dwudziestu tłumaczy i przy dwudziestym pierwszym klient się złamie. Dlatego podstawą pozytywnych zmian na rynku jest zawodowa solidarność.

Negocjować trzeba umieć. Uczymy się tego na co dzień. Czasem „the hard way”, metodą prób i błędów. Z wkurzeniami po drodze (dlaczego, dlaczego ja się na to zgodziłam?), ale i z miłymi niespodziankami.

Pomaga pewność o jakości realizowanych przez nas usług. Przy czym oddzielmy tu sobie pewność spokojnego profesjonalisty, którego nic nie zbije z tropu, który jednocześnie między robotą a robotą potrafi mieć do tego dystans, a po robocie może i wrzuci na fejsa selfie z tych szampańskich wieczorów – bo czemu by nie, tłumacz też człowiek – od nadmiernej pewności zahaczającej o niczym niezmącone głębokie poczucie wspaniałości własnej i lansowanie tej wspaniałości do granic dobrego smaku, choćby i na wszelakich mediach społecznościowych… bo tak fajnie napisać, że jesteśmy gdzieś tam, hasztag #COP, hasztag #supertłumacz, hasztag #kochajmysięwkabiniejakdwaaniołki. Tak fajnie pochwalić się całemu światu, gdzież my to nie tłumaczyliśmy – nie zważając na to, że świata to jakoś szczególnie nie interesuje. I nierzadko nie przykładając wystarczającej wagi do tak istotnej w zawodzie tłumacza poufności.

…i nie zawsze jest łatwo

Pomaga w negocjacjach podstawowa życiowa asertywność, umiejętność powiedzenia nie, postawienia się, choćby za cenę utraty zlecenia czy klienta; wszak gdzieś trzeba ustanowić tę granicę. Pomagają szkolenia, warsztaty, działania organizacji branżowych. Wskazówki kolegów. Budowanie świadomości własnej i krzewienie świadomości w środowisku zawodowym.

Pomaga stała baza klientów, w miarę regularne i przewidywalne przychody, pewność, że bez tego jednego zlecenia nie runie nam budżet, że będzie co do garnka włożyć, spłacimy następną ratę kredytu i nie będziemy się zastanawiać, czy stać nas na przyjemności.

Trudno dobrze negocjować i obstawać przy stawkach, kiedy wiemy, że zależy od tego nasze być albo nie być, że może będzie trzeba się przebranżowić albo stukać całą masę tych okropnych prawnych i technicznych pisemnych (wiem, mnóstwo osób uwielbia i kapitalnie to robi, ja akurat nie przepadam).

Trudno jest początkującym tłumaczom, trudno przechodzącym z etatu na frilanserkę, wracającym z urlopów macierzyńskich… trudno tym, którzy nagle z takich czy innych powodów odnotowali wzrost wydatków albo niespodziewanie stracili kilku ważnych klientów (może ktoś akurat zaoferował im niższe ceny). Komu nigdy nie było trudno, kto nigdy nie poczuł się w związku z tym kiepskim negocjatorem, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Sztuka wyboru

Bywa jednak, że ktoś goni za wszelką cenę za kolejnym zleceniem, kolejną dniówką czy bloczkiem, ten pociąg to już weźmie na siebie, ten blok taki krótki, to może zniżka, i prawie lokalny jest, więc nocleg też zbędny! I wpada w dalszą pogoń, pogoń „jeszcze i jeszcze”, zapominając, że są granice standardów etyki zawodowej i że warto się tych granic trzymać.

Zdarza się też, że zapominamy o innego rodzaju granicach – zdroworozsądkowych granicach ilości pracy, jakiej się podejmujemy. I choć już od dawna nasz budżet nie runie o jedno, dwa czy trzy zlecenia, gnamy niekiedy dalej, na łeb na szyję, byle więcej i więcej. Czasem zresztą kosztem ogromnego zmęczenia, kosztem życia rodzinnego czy towarzyskiego. I coraz rzadszego poczucia, że w najgorętszym okresie gdzieś tam między zleceniami jest miejsce na życie.

Sezonowość naszego zawodu na pewno nie jest dla nas ułatwieniem. Kto cieszy się co roku na styczniowy wypoczynek, ręka do góry? Ja tak. A kto się martwi, że w styczniu – i nowym roku – może być tej pracy mało? Ja tak. Co nie zmienia faktu, że poziom naszej zawodowej asertywności to w gruncie rzeczy kwestia naszych wyborów. I naszej wizji profesjonalizmu.

Spójrzmy w lustro

COP w Katowicach dobiegł końca. W dół poszły już ceny hoteli. Łatwiej wynająć kabinę natentychmiast, kiedy klient budzi się na dzień czy dwa przed, że ojej ojej ojej, potrzebne byłoby tłumaczenie.

COP dobiegł końca. Kto był, ten był. Kto nie był, ten nie był. W skrytości własnego zawodowego sumienia każdy może sobie teraz odpowiedzieć – czemu był? czemu nie był?

I może zapisać się na szkolenie z negocjacji. Może zaktualizować swoją wiedzę na temat standardów organizacji branżowych.

Może uwierzyć w to, że jest bardzo dobrym tłumaczem (ilu z nas czasem po cichu wątpi? zwłaszcza tych z nadmiernymi skłonnościami do samokrytyki i perfekcjonizmu).

Może zastanowić się, czy jest aż tak genialnym tłumaczem – i pomyśleć nad odpowiednimi formami doskonalenia zawodowego.

Może spotkać się z koleżanką czy kolegą po fachu, na żywo czy choćby na skajpie, i odświeżyć np. mocno przykurzonego konseka.

Może zastanowić się, w jakiej kombinacji językowej może/powinien/nie powinien/chce tłumaczyć, i przyłożyć się, by mu się z tymi językami komfortowo pracowało.

Może poprosić o feedback kolegę. A może kolega sam w profesjonalny i taktowny sposób zaproponuje feedback. Tak bardzo brakuje tego w naszym specyficznym zawodzie, gdzie zwłaszcza ci z nas, którzy kończyli studia kierunkowe, przyzwyczaili się do ton pomocnej informacji zwrotnej… a potem lądują w kabinie „na rynku”, odcięci od feedbackowej „lifeline”.

Może też… i tu już zachęcam do gdybania we własnym zakresie. Za moment kolejny sezon tłumaczeniowy – to dobry czas na postanowienia!

Miejmy nadzieję, że sytuacja na rynku będzie się stopniowo, pomalutku, krok po kroczku zmieniać. W stowarzyszeniach tłumaczy staramy się wprowadzać takie zmiany. Najwięcej jednak zależy od nas samych.

COP już za nami.

W COP-ie przejrzała się jak w lustrze cała nasza branża. Postarajmy się, by przy następnym takim wydarzeniu przyjemniej patrzyło się w lustro. I żebyśmy zawsze mogli naszemu odbiciu spojrzeć w oczy.

Fot. Adam Grabek, Alexander Muzenhardt 

Autor(ka) Wszystkie posty

Joanna Maria Spychała

Tłumaczka konferencyjna z niemieckiego i angielskiego na polski i z polskiego na angielski, z domicylem w Poznaniu i akredytacją UE (PL<-DE-EN).
Prezeska Polskiego Stowarzyszenia Tłumaczy Konferencyjnych.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.