Z zainteresowaniem przeczytałam w ostatnich miesiącach artykuły o zawodzie tłumacza konferencyjnego, zwłaszcza rozmowę z AZ i odpowiedź Wandy Gadomskiej. Pomyślałam, że warto być może przedstawić perspektywę tłumacza, który na rynku jest obecny dopiero od kilku lat. Ciekawa jestem, na ile moje doświadczenia są reprezentatywne dla najmłodszego pokolenia tłumaczy ustnych.
O edukacji tłumaczeniowej
Skończyłam studia w Polsce i czasem zastanawiam się, czy byłabym lepszym tłumaczem, gdybym studiowała w którejś z bardziej renomowanych europejskich szkół tłumaczeniowych. Myślę jednak, że moje studia przygotowały mnie do zawodu całkiem dobrze. Nie wszystkie zajęcia były prowadzone przez praktyków zawodu, pojawiały się też wyraźne różnice w poziomie zajęć, ale bez wątpienia nauczyłam się dużo; nie zabrakło też szczegółowej i konstruktywnej krytyki.
To, czego na studiach niestety się nie nauczyłam, to jak odnaleźć się na rynku tłumaczeniowym. Nie oznacza to, że temat zawodu tłumacza był całkowicie pomijany (np. to na uczelni poznałam przytoczone przez AZ zasady) – ale jakoś nie dowiedziałam się, jak odróżnić biura tłumaczeń od ”biur tłumaczeń”, na jakie zapisy w umowie uważać i przede wszystkim – skąd wziąć zlecenia.
Czy decydować się na karierę tłumacza?
Z wywiadu z AZ wyłania się bardzo ponury obraz zawodu tłumacza konferencyjnego. Oczywiście, trudno jest tu o stabilizację finansową, nie ma jasnej ścieżki kariery, a do tego – czego doświadczam jako młody tłumacz na co dzień – wyjątkowo trudne są początki. Tyle że, tak jak Wanda Gadomska, ja mój zawód baaaaaardzo lubię i jego zalety przemawiają do mnie na razie dużo bardziej od wad: nowe miejsca, nowe tematy, różnorodność. Możliwość poznawania coraz to nowych dziedzin, dowiadywania się różnych dziwnych, niby to niepotrzebnych, a jednak w którymś momencie jak najbardziej przydatnych rzeczy. Możliwość zostania na dzień czy dwa ekspertem w dziedzinie, z którą – wydawałoby się – pożegnałam się gdzieś na etapie liceum, albo wręcz w dziedzinie, o której istnieniu do niedawna nawet nie wiedziałam. Owo ”niewybieranie, kim chcę być, jak dorosnę” i zaglądanie w miejsca, w które poza tłumaczeniami pewnie nie miałabym okazji zajrzeć…
Oczywiście nie wykluczam, że któregoś dnia tłumaczenia ustne najzwyczajniej w świecie mi się znudzą. Sama ostatnio z pewnym zdziwieniem łapię się niekiedy w kabinie na spojrzeniu na zegarek – a jeszcze niedawno poziom stresu i ekscytacji był tak wysoki, że nie było mowy, by do kabiny mogła wkraść się nuda. Nie wykluczam też, że kiedyś zaczną irytować mnie podróże, pakowanie i rozpakowywanie walizki, znaki zapytania w kalendarzu i ogólny brak stabilizacji, rozumianej nie tylko jako stabilizacja finansowa.
Być może kiedyś zacznie mi też dokuczać wspomniany przez AZ i WG brak jasnej ścieżki kariery, brak możliwości awansu – choć przynajmniej na razie, na moim etapie rozwoju zawodowego, akurat to nie stanowi problemu. Nie wiem, jak czuje się osoba, która pnie się po szczeblach awansów w bardziej zhierarchizowanych branżach – ale jako młody tłumacz, dopiero pracujący na swoją pozycję na rynku, po każdym nowym zapytaniu, każdym udanym zleceniu, każdej nowej dziedzinie tłumaczenia czuję się, jakbym awansowała o jakiś szczebelek.
Na moim etapie ewolucja kariery oznacza radość z kolejnych zleceń, z powracających klientów, z tego, że mogę się z tłumaczeń ustnych utrzymać, co jeszcze niedawno wydawało się zupełnie poza zasięgiem (choć – ten brak stabilizacji! – akurat ta radość bywa podszyta obawą, czy aby na pewno nie jest to tylko chwilowa dobra passa). Radość ze zdanej akredytacji unijnej. Z wydłużającego się CV. Radość z odpowiedzi z biur tłumaczeń, które nie tak dawno odpisywały niechętnie bądź kurtuazyjnie. Radość z klienta, który decyduje się na przesunięcie terminu spotkania z powodu niedostępności tłumacza. I wyznaczanie sobie nowych celów, poznawanie nowych specjalizacji, nauka kolejnych języków, w odległej przyszłości – może kandydowanie do AIIC? Nie wiem, na jak długo wystarczy mi zapału, ale naprawdę nie mam poczucia, by zawód tłumacza konferencyjnego oznaczał brak ewolucji kariery. Choć może to taka naiwność początkującego – w końcu wszystko jeszcze przede mną.
Polski rynek i stawianie na nim pierwszych kroków
Największy problem początkującego tłumacza? Klient – czy to bezpośredni, czy biuro – decydując się na współpracę z nowym tłumaczem w zasadzie kupuje kota w worku (o ile danego tłumacza wcześniej ktoś mu nie polecił). Mogę starać się o to, by był to worek możliwie piękny, co najmniej ze szlachetnego jedwabiu – mogę pięknie sformatować CV, postarać się przekonująco przedstawić moją edukację i doświadczenie, wypolerować treść wysyłanego do potencjalnych klientów e-maila… ale nie oszukujmy się: klient, który nie słyszał wcześniej mojego tłumaczenia, podejmuje ryzyko; w końcu w tłumaczeniach ustnych, w przeciwieństwie do pisemnych, nie ma miejsca na próbny przekład, nie ma buforu bezpieczeństwa w postaci drobiazgowej korekty. Dlatego start w zawodzie tłumacza konferencyjnego jest w moim odczuciu bardzo trudny. Z drugiej strony, jeśli dany tłumacz się sprawdzi, klient wraca – bo po co miałby jeszcze raz podejmować takie ryzyko? Może więc najlepsza rada dla początkującego tłumacza konferencyjnego to konsekwentnie dążyć do celu i uzbroić się w cierpliwość. I oczywiście zachować zdrowy rozsądek w porywaniu się na zlecenia – jeśli zlecenie przerasta możliwości tłumacza (np. pod względem tematyki czy kombinacji językowej), jedyną rozsądną decyzją jest odmowa. W przeciwnym razie rozczarowany klient już do nas nie powróci.
Rynek równoległy? Na pewno kwitnie i nie da się ukryć, że jest mocno dokuczliwy i prowadzi do obniżania stawek i statusu zawodu. Zdarza mi się tłumaczyć dla osób, które wcześniej słyszały chyba tylko tłumaczy-amatorów, zwłaszcza w przypadku zleceń konsekutywnych. ”Jak Pani świetnie tłumaczy! Kilka minut tłumaczenia z pamięci? To tak można? Nie zdanie po zdaniu?” – słucham z pewnym zażenowaniem, bo przecież żadne to wielkie tłumaczeniowe osiągnięcie, na studiach zdarzyło się i kilkunastominutowe wystąpienie przetłumaczyć konsekutywnie (z notatkami), jeśli mówca cokolwiek się rozpędził… Pocieszające jest jednak, że klienci, którzy w końcu dowiadują się, jak powinno wyglądać tłumaczenie ustne (nie żebym uważała się tu za jakiś wzór!), często nie chcą już tłumaczy z przypadku i gotowi są za jakość przekładu zapłacić.
Dużo bardziej niepokoi mnie psucie rynku przez pośredników, którzy – jak pisze AZ – nierzadko bywają nieuczciwi. Zdarzyło mi się np. zapytanie o czterogodzinne zlecenie symultaniczne (”jednak efektywnego tłumaczenia będzie dwie i pół godziny”), na którym ”przewidziano obecność jednego tłumacza”. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że prędzej czy później klient pozna się na ”jakości” usług oferowanych przez takie ”biuro”. Większym problemem są moim zdaniem przetargi organizowane przez instytucje państwowe – biura, które je wygrywają, wymagają od tłumaczy wysokich kwalifikacji i jakości tłumaczenia, nie próbują ominąć elementarnych zasad takich jak obecność dwóch tłumaczy w kabinie, ale jednocześnie nierzadko proponują tłumaczom bardzo niskie stawki. Obawiam się, że póki cena pozostanie najważniejszym – często jedynym – kryterium wyboru oferty w przetargu sytuacja nie ulegnie poprawie.
Organizacje zawodowe w Polsce
Zaglądam od czasu do czasu na strony internetowe organizacji zawodowych tłumaczy, śledzę ofertę szkoleniową, ale do tej pory nie zdecydowałam się nigdzie zaangażować. Wydaje mi się, że organizacje mogłyby być bardziej widoczne i aktywne w środowisku tłumaczy i na zewnątrz. Trochę smutno patrzy się np. na niemalże puste forum dyskusyjne na stronie STP. Przede wszystkim brakuje mi jednak organizacji, która zrzeszałaby (obok STP) tłumaczy ustnych; swoje organizacje branżowe mają już w Polsce tłumacze przysięgli, techniczni, literaccy i audiowizualni. Na razie bardziej przemawia do mnie na przykład działalność niemieckiego stowarzyszenia tłumaczy BDÜ i w jego ramach – związku tłumaczy konferencyjnych VKD.
Egzamin akredytacyjny UE
Egzamin jest łatwy i trudny jednocześnie. Łatwy – bo w zasadzie nie różni się od egzaminów końcowych na studiach kierunkowych. Wystąpienia przypominają te, które znajdziemy w bazie ”Speech Repository” (prowadzonej przez Dyrekcję Generalną ds. Tłumaczeń Ustnych Komisji Europejskiej, dostępnej dla wszystkich osób zaproszonych na egzamin, jak również wielu studiujących tłumaczenie konferencyjne), a komisja oczekuje tłumaczenia bardzo dobrego, ale nie perfekcyjnego, i potrafi wybaczyć np. niedostatki terminologiczne. Trudny – bo istotnym czynnikiem jest stres, liczna komisja, konieczność wyprawy do Brukseli (przy czym koszty całej wyprawy są zwracane, o ile nic się nie zmieniło w ostatnim czasie) i przede wszystkim ”jednorazowość” tłumaczenia: świadomość, że w każdym trybie i kierunku tłumaczenia masz tę jedną, jedyną szansę, żeby pokazać, co potrafisz, i że chwila dekoncentracji czy też bardzo nietrafiony temat wystąpienia mogą doprowadzić do porażki. Tego jednak absolwenci studiów tłumaczeniowych mieli już okazję doświadczyć na egzaminach końcowych i nie sądzę, by egzamin akredytacyjny jakoś znacząco się od nich różnił.
Tylko że, tak jak pisze AZ, zapotrzebowanie na nowych tłumaczy w instytucjach unijnych jest minimalne. Prawdą jest też, że polscy klienci bezpośredni o akredytacji UE nie mają pojęcia; o czymś takim jak unijny egzamin akredytacyjny wiedzą tylko osoby zajmujące się tłumaczeniem konferencyjnym. Akredytacja pomaga mi natomiast niekiedy w nawiązaniu kontaktu z biurami tłumaczeń. A jeśli chodzi o perspektywy pracy dla UE – może za 5, 10 czy 15 lat sytuacja w polskiej kabinie będzie bardziej korzystna? Pytanie tylko, czy będę jeszcze wtedy tłumaczem. 🙂
Fot. brian colson / Flickr, John Pemble / Flickr
Więcej o tłumaczeniu konferencyjnym po polsku i po angielsku
A czy ta AZ ma imię i nazwisko? Chętnie – jako tłumacz – bym przeczytała tę rozmowę. 🙂
Pozdrawiam miło 🙂
🙂
Rozmowę z AZ można znaleźć tu: https://tlumaczezpolskiego.pl/wywiad_konferencyjny/