Kabina z widokiem

ZN_MK_KK

Zbyszek, Monika, Krzysztof

Luźna rozmowa trojga tłumaczy ustnych. Zapis z dwóch przegadanych majowych wieczorów na pewnym zleceniu PL<->EN w południowych Niemczech. Dramatis personae: Zbigniew Nadstoga, Krzysztof Kotkowski i Monika Kokoszycka.

 

MK: Panowie, powiedzcie mi, kiedy i jak zaczęła się wasza kariera tłumaczeniowa.

ZN: 1979 rok, lipiec. Przychodzi koleżanka ze studiów, z propozycją pojechania do Zamościa, do Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych. Mieliśmy wykonywać tłumaczenia dla grupy Hindusów, głównie mechaników, którzy przyjechali do Polski w związku z kontraktem, polegającym na zakupie samolotów szkoleniowych TS Iskra 11, i w tejże szkole odbywało się trzymiesięczne szkolenie. Polegało na precyzyjnym opisie wszystkich elementów składowych tegoż szkoleniowego samolotu. I to był ten pierwszy raz. Od sierpnia do połowy października.

KK: Codziennie? Konsekutywka?

ZN: Codziennie. Tak, konsekutywka, ale taka ustrukturyzowana, powiedziałbym. Było to szkolenie prowadzone przez wojsko i jako takie było oczywiście odpowiednio i właściwie przygotowane, czyli opierało się na k o n s p e k t a c h. Prowadzący przygotowywał bardzo szczegółowy konspekt swoich zajęć i bardzo kurczowo trzymał się tego konspektu. Tłumacze otrzymywali dzień wcześniej taki konspekt i przynajmniej przez pierwsze trzy tygodnie, do momentu wdrożenia się w słownictwo techniczne, siedzieli do 2 w nocy i uczyli się, tłumacząc tenże konspekt sobie na angielski. Uczyli się nowego słownictwa, a następnego dnia konsekutywnie tłumaczono praktycznie cały ten konspekt, a potem już było łatwiej, jak się zaczęło słownictwo powtarzać.

samolot ISKRA_via Wikipedia

MK: A nie mogli im po prostu dać instrukcji na angielski przetłumaczonej?

ZN: Ale wtedy nie byłoby zajęć. A poza tym kto miał przetłumaczyć tę instrukcję?

MK: A miałeś wcześniej jakieś szkolenia z tłumaczeń ustnych?

ZN: Nie. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów.

KK: To powiedz o pierwszej kabinie jeszcze.

ZN: Pierwsza kabina? To trochę później. Zlecenie było ze Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, tak że musiało to być po roku 81, może to był 82. W Łodzi to było, o szkodliwości palenia papierosów. Słynny profesor Zatoński, który walczy z nałogiem papierosowym, był organizatorem tej konferencji. Była kabina polsko-angielska i polsko-niemiecka, o ile dobrze pamiętam. I to był jakiś horror. To był pierwszy raz, bez żadnego przeszkolenia, na żywioł, w zasadzie było tak, że kolega mi mówi: „Jedź ze mną, jakby co, to ja zrobię.”

MK: A kolega doświadczony?

ZN: Kolega raczej był konsekutywnym tłumaczem, więc ta symultanka też była mało… [śmiech] hm…

MK: Czyli wiódł ślepy kulawego?

ZN: No, wiódł ślepy kulawego, można i tako rzec. I jakoś tam poszło, się okazało. Wystąpienia dostaliśmy dzień wcześniej, się potłumaczyło, między wierszami się powpisywało polskie odpowiedniki, w zasadzie dużo potem czytania było. Ale frekwencja – pamiętam jeszcze to – była bardzo mała i drugiego dnia bodajże jakąś grupę młodzieży obowiązkowo sprowadzono na salę, aby za publiczność robiła. Tam była taka fajna dziewczyna, która niemiecki tłumaczyła. Była dobrą tłumaczką i potem dostała jakiś kontrakt w Niemczech, jakąś asystentką prezesa chyba została i wyjechała z Polski na stałe. Polska straciła świetną tłumaczkę. Zapamiętałem stratę dla Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich.

KK: Ja zaczynałem w 1992. Pierwszy raz wtedy byłem w kabinie, miałem konferencję na byłej Akademii Ekonomicznej, obecnym Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu, z rachunkowości. Miałem za sobą studia częściowo ekonomiczne, w tym trochę rachunkowości, ale znałem temat tylko od strony angielskiej, bez terminologii polskiej. Ciężko było. Ale przygotowałem sobie wszystko maksymalnie. Jakieś były materiały, slajdy, siedziałem z szefową studiów języków obcych, która mnie na to zlecenie zaprosiła, bo żaden z lektorów się nie zgodził. A ja stwierdziłem czemu nie, zobaczę, z czym to się je. Wyszedłem co prawda dość mokry z tego zlecenia, ale poszło nie najgorzej.

ZN: Ja sobie jeszcze przypominam ciekawą historię à propos tego pierwszego kabinowego tłumaczenia. Przypomniało mi się, że jeszcze była kabina rosyjska. I w tej kabinie rosyjskiej było dwóch panów, którzy tak zasadniczo na co dzień zajmowali się językiem technicznym. I pamiętam, że podczas tej konferencji pojawiło się pojęcie „łożyska”, ale nie w znaczeniu technicznym, tylko medycznym. I oni tłumaczyli to jak termin techniczny. [śmiech] W ogóle nieświadomi, że jeszcze jest coś takiego…

MK: Jedna z moich pierwszych kabin to była dla sędziów. A tak w ogóle 15 lat mi mija w tym roku. Rocznica.

ZN: Nooo, to trzeba świętować.

MK: No ba! Konferencja była o orzecznictwie w sprawach o azyl i o statusie uchodźcy. I w pewnym momencie Brytyjczyk mówił o Kurdach wcielanych do armii tureckiej. I że oni nie chcą potem walczyć z własnymi rodakami. Powiedział „their own people”. A ja nie mogłam sobie przypomnieć słowa „rodak” po polsku. Powiedziałam „ziomków”. Ale to było jeszcze przed karierą tego słowa, przed „ziomale” itd. Jeszcze nie było aż tak nacechowane. A potem zabrała głos jedna pani sędzia, z Sądu Najwyższego, i mówi tak: „No dobrze, jak jemu każą strzelać do ziomków…”

ZN: Cytowani jesteśmy. A mnie się przypomniała historia o naszym wspólnym znajomym, tu nazwisko pominę. Mówca mówił „digit”, kolega to cały czas jako „cyfra” tłumaczył, a potem się okazało, że chodziło o palec.

MK: Jak słynne „frozen semen”.

KK: Tak, zamarznięty marynarz. A to było o banku spermy.

ZN: Ale w sumie mogłoby być: zamrożony marynarz w banku spermy. Przez przypadek się tam znalazł, niestety nie zdążył wyjść przed zamknięciem lodówek. Każdą historię można sobie dopowiedzieć.

MK: To jest właśnie piękne, że czasem ci wszystko pasuje, a coś tam sobie dopowiesz.

ZN: Co ma nawet sens.

MK: Najtrudniejsza konferencja. Moja to była okulistyka, wieki temu. O starczym zwyrodnieniu plamki. Że ja to wzięłam…

ZN: Jak jesteśmy młodzi, to jesteśmy przekonani, że damy radę.

MK: No właśnie. Chyba ze dwa tygodnie się uczyłam. Dziś bym takiego zlecenia nie wzięła. Nie moja działka.

ZN: Ja byłem na konferencji proktologów. Też tak trochę z głupia frant.

MK: A kiedy to było?

ZN: Bardzo młody byłem. I odważny. Dostałem materiały, owszem, typu streszczenia wystąpień. To były czasy, kiedy nie było prezentacji. Najczęściej referaty były czytane, a jeśli już przyjechali goście zagraniczni, np. Amerykanie, to mieli przeźrocza, szczyt techniki. I się to tłumaczyło tak zasadniczo słownikowo, bo człowiek się nauczył tych słówek ze słownika medycznego. Co nie miało przełożenia bezpośredniego na język używany tak naprawdę przez lekarzy. Potem jeszcze taki głupi robiłem chyba ze trzy konferencje medyczne. Chirurgia ręki… Horror. Ale się robiło. Jakoś nie było odgłosów, że nie zrozumieli.

KK: Ale to była konferencja, nie operacja.

ZN: Nie, nie, nie, konferencja naukowa. Teraz już nie robię. Jestem mądrzejszy. Mierz siły na zamiary.

MK: Ważne jest też to, czy ci się chce przygotowywać tyle. Jak masz się przygotowywać do półdniówki medycznej przez tydzień…

ZN: Zniechęcające jest też to, że nawet jeśli się przygotujesz solidnie, to tak naprawdę niewiele z tego zostanie na tak zwane potem. Wszystko ucieka. Bo to jest wiedza na potrzeby chwili, tych słów nie używasz i się zapomina. Człowiek ma niedosyt, takie odczucie, że nie czuł się pewnie, to nie jest my cup of tea.

MK: Ja kiedyś tłumaczyłam o pasożytach żubrów.żubry

ZN: Cha cha cha…

MK: I tak jak mówisz, dwa dni konferencji i od tamtego czasu użyłam może ze dwóch terminów, potem na jakiejś konferencji o łosiu. Całe trzy dni o łosiu było.

KK: A propos medycyny, tłumaczyłem kiedyś o chorobach marynarzy. W marynarce handlowej. I zdjęcia były. Bardzo ciekawe były opisy, jak zachowują się ci różni marynarze. To wyszło daleko poza te choroby. Taki obraz życia marynarza, który tuła się po tych wszystkich morzach, który ma swoje różne kobiety w różnych portach… To była bardzo ciekawa konferencja. [śmiech]

ZN: Bo tłumacz, podobnie jak marynarz, bywa w różnych portach…

KK: Gdyby nie te choroby marynarzy…

ZN: No, port of call. Jedziesz tam, gdzie cię wezwą.

KK: Gdyby nie pokazywali tych zdjęć i tych chorób, to kto wie…

ZN: Ja kiedyś tłumaczyłem kiedyś taką konferencję techniczną interesującą głównie z racji tytułu: o autoklawizowanym betonie komórkowym.

MK: Cooo?

ZN: No właśnie, co. Konferencja była dwudniowa czy nawet trzydniowa. Autoklawizowany beton komórkowy, się okazało, jest polskim wynalazkiem. Konferencję zorganizowano z okazji 60. rocznicy organizacji, która zrzesza producentów betonu autoklawizowanego, do tego jeszcze komórkowego, żeby nie było wątpliwości. Z tego domy budowano i buduje się nadal – i ta technologia znacznie wyprzedziła technologię bloków Ytong na przykład. Człowiek się dowiaduje bardzo różnych ciekawych rzeczy. Ala sama nazwa… Czytasz tytuł konferencji, patrzysz, czy jesteś w stanie to zrobić. Nie wiesz na początku, co to jest. Myślisz, a co tam, po angielsku będzie pewnie bardzo podobnie. No i się okazuje, że tak, jest podobnie. Autoclaved cellular concrete. O świniach się też tłumaczyło… Nasza konferencja jest bardzo ciekawa.

KK: To jest taka konferencja na temat, który ma zastosowanie w życiowych sytuacjach. [o przepisach antydyskryminacyjnych – przyp. MK] 

ZN: Wachlarz prelegentów bardzo zróżnicowany. Są tacy, którzy są merytorycznie świetnie przygotowani, ale też tacy, którzy owszem, mają wiedzę, ale niekoniecznie potrafią ją sprzedać. I takich mówców się trudno tłumaczy. Gdyby to było po raz pierwszy, to zdecydowanie byłoby to trudne i kłopotliwe zadanie, natomiast jak to się robi któryś raz z rzędu, to wtedy można korzystać z tej całej swojej wiedzy z wcześniejszych konferencji na ten temat, wypełnić te dziury, które się pojawiają w niektórych wypowiedziach.

MK: Po prostu rozumiesz, co ten mówca chce powiedzieć, nawet jeśli mówi niejasno.

ZN: To by potwierdzało regułę, że doświadczenie pomaga w tłumaczeniu.

KK: Ale nie konfabulujesz.

ZN: Nieee, nie chodzi o wymyślanie. Jeśli nie jesteś w stanie precyzyjnie ”wysłyszeć”, co tak naprawdę mówi prelegent, a znasz kierunek, w jakim to wystąpienie idzie, bo znasz temat, to potrafisz to dobrze przetłumaczyć.

MK: To czasem chodzi o proste rzeczy. Jedna pani dziś powiedziała coś, co brzmiało jak „dżanger pipl”, to można było zrozumieć „jungle people”. Ale znasz kontekst.

KK: To było straszne. A jak już dostrzeżesz, że na slajdzie jest napisane „younger people”, to robi się łatwiej.

MK: Na przeźroczu.

ZN: Na diapozytywie.

MK: Mnie kiedyś opowiadano o lekarzu w kabinie, ale nie profesjonalnym tłumaczu, który w pewnym momencie skomentował to, co tłumaczył: „Pozwolę się sobie z mówcą nie zgodzić, gdyż badania ostatnio przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych zadają kłam temu twierdzeniu.”

ZN: To z kabiny poszło?

MK: Tak.

ZN: Cha cha. Zabrał głos w dyskusji.

***

ZN: Co nam się podoba w zawodzie? W tym zawodzie podoba mi się to, że praktycznie cały czas, na bieżąco jest się z rozwijającym się językiem. Możliwość poznawania ciekawych ludzi – to zdecydowanie jest ważne. Uczenie się – każda konferencja jest inna, zmusza do solidnego przygotowania się i niejako pośrednio powiększa zasób wiedzy. I potem podczas kuluarowej rozmowy można błysnąć jakąś sentencją łacińską, którą się poznało na konferencji albo gdzieś się usłyszało od koleżanki tłumaczki. Czasami jest też możliwość pojechania gdzieś, oderwania się od domu, zobaczenia czegoś nowego… Podoba mi się jeszcze to, że po osiągnięciu pewnego wieku i ogromnego doświadczenia można tę wiedzę przekazywać młodszym i radość sprawia, jak ci młodsi tę wiedzę przyswajają. I radość sprawia, kiedy później się słyszy, że są świetni w tym zawodzie.

KK: W sumie jeszcze jednej rzeczy nie wspomniałeś.

MK: Bo zgadzasz się ze wszystkim?

KK: Zgadzam się ze wszystkim.

ZN: Zostawiłem trochę tobie.

KK: Nie wspomniałeś o satysfakcji, kiedy czasami zdarza się, że słuchający nas ludzie na sali, delegaci wyrażą zadowolenie z tłumaczenia, docenią to, że było ważne, pokażą, że słuchali. W przeciwieństwie do sytuacji, w której powiedzieliby, że właściwie to i tak było niepotrzebne, oni i tak wiedzieli, co było mówione, ale tylko nas sprawdzali. Mimo że to jest język angielski, który tak naprawdę wszyscy znają…

MK: Niby.

KK: Tak mówią.

ZN: Tak, ja bym tu coś jeszcze dodał. Jest satysfakcjonujące dla tłumacza również to, kiedy organizator doceni to, iż tłumacz był, i jego świadomość, że gdyby nie było tłumacza, to by komunikacja podczas spotkania nie była tak skuteczna. Tym bardziej wtedy, kiedy potrafi to także wyrazić tak, że nie kłóci się o wynagrodzenie, akceptuje ogólne zasady, które stosuje się w tym zawodzie.

MK: A propos zasad. Mieliśmy teraz trzy osoby w kabinie, z tą samą kombinacją, warunki luksusowe, kabiny świetne. Ale takie warunki zdarzają się rzadko. Może tylko w instytucjach, trybunałach międzynarodowych… I teraz pytanie: jakie wam się zdarzyły najgorsze warunki w kabinie? Bo ja na przykład kiedyś w kabinie zastałam prześcieradła zamiast drzwi.

ZN: Takie same warunki były…

KK: … w Poznaniu, na Malcie.

ZN: Też. Ale ja byłem kiedyś we Wrocławiu, w ośrodku szkoleniowym Państwowej Inspekcji Pracy, gdzie też na podwyższeniu są ustawione stanowiska do tłumaczenia, przedzielone kotarami. Tłumacze różnych języków się nawzajem słyszą i sobie przeszkadzają. I ten pomieszany w sumie język dochodzi do delegatów, do słuchaczy. Jeszcze gorsze były w Kombinacie Górniczo-Hutniczym w Lubinie. Tłumaczy posadzono w jakiejś komórce, takiej graciarni, gdzie było wszystko, mydło i powidło, jakieś butelki wody do picia, jakieś szczotki, jakieś wiadra z brudną wodą, ludzie chodzili. Były dwa krzesełka i takie maluteńkie okienko, taki wizjer właściwie.

KK: Mnie się przypomina studio telewizyjne, do którego poszedłem w najlepszej wierze, przekonany, że idę na tłumaczenie symultaniczne. I rzeczywiście było symultaniczne, wszyscy podobno robili to tam w tym studiu od lat, ale okazało się na miejscu, że dostałem tylko słuchawki, bez regulacji głosu i jakiś mikrofon do ręki, w studiu, w którym biegało pełno techników od sprzętu, jakaś reżyseria dźwięku i tak dalej… No i oczywiście, kiedy już byliśmy na żywo w telewizji, zdarzyła się kompletna katastrofa, bo słuchacz, gość zagraniczny nie słyszał tłumacza. Przez pięć minut wywiadu, który trwał piętnaście minut, próbowano ustawić ten dźwięk, w końcu się udało, ale do samego końca były jakieś przeboje, np. w którymś momencie ja dostałem dźwięk swój na słuchawki…

ZN: Zwrotną tak zwaną.

KK: Piętnaście minut pracy, a taka męka, przez sprzęt…

MK: Mnie kiedyś kazali siedzieć wśród widowni.

ZN: Można by dużo opowiadać.

MK: A zdarzyło wam się kiedyś, że kabina wam się zawaliła? Mnie kiedyś blat spadł, z kawą, była katastrofa.

ZN: Mnie też, i cały dzbanek wody, pełny się wylał. W jednym miejscu nie był zaczep wpięty i się zsunął, wszystko spadło, woda się wylała. Trzeba było poprosić o przerwę techniczną i naprawić tę… usterkę.

KK: Ja przeżyłem to samo z blatem i z wodą. Myślałem, że to jest szczyt wszystkiego, ale kiedyś rzeczywiście zawaliła się kabina z całym dachem. Co prawda, to nie było tak, że cała kabina się złożyła, ta kabina jeszcze jakoś się trzymała, ale dach spadł. Spadł do środka, jedna z czterech ścian kabiny poleciała w drugą stronę i oparła się o ścianę i zostaliśmy w takiej kabinie szkieletowej.

ZN: Na posterunku.

KK: The show must go on.

ZN: Oczywiście. A jeszcze na jakiejś imprezie organizator pomyślał, że jak jest dwóch tłumaczy, to wystarczy im jeden odbiornik. I tłumacze sobie przy zmianie zmieniali wszystko, słuchawki sobie podawali, odbiorniki przesuwali.

MK: A zdarzyło wam się, że poproszono o połowę stawki, bo jest drugi tłumacz, więc wy w czasie jego zmiany odpoczywacie?

ZN: Na razie jeszcze nie, ale obawiam się, że może do takiej sytuacji prędzej czy później dojść, przy tym ciągłym dumpingu cenowym.

KK: A komuś się zdarzyło?

MK: Tak, opowiadał o tym jeden kolega.

KK: A myślałem, że to jest tylko hipotetyczny scenariusz.

ZN: A to już jest.

MK: A jak wyobrażacie sobie przyszłość dla tłumaczy jak my?

ZN: Jakiś czas, jeszcze kilka lat będzie potrzeba tłumaczenia. A co potem? Jeśli wszyscy się nauczą angielskiego na tyle dobrze, by się bez naszej pomocy porozumiewać, no to będą się porozumiewać, jakąś łamaną angielszczyzną. Ale na razie jeszcze kilka lat…

KK: Ja sobie wyobrażam doskonale oprogramowanie do rozpoznawania mowy i doskonałe oprogramowanie tłumaczeniowe. Razem to będzie po prostu tłumacz automatyczny.

ZN: Albo też może być tłumacz zatrudniany przy komunikatorze Skype, w domu. Włącza się przez Skype i bez ruszania się z domu wykonuje tłumaczenia.

MK: A właśnie, jak byście postrzegali tę pracę konferencyjną bez ruszania się z domu? Chcielibyście tak z domu pracować? Gdybyście mieli odpowiedni software i gdyby były w ogóle takie możliwości technologiczne, łącze internetowe,  możliwość wymieniania się uwagami, słownikami, wszystko online, współpraca z kolegami itd. Czy tej części zawodu, podróży, czy tego by wam brakowało?

ZN: To zależy, w jakim wieku człowiek jest. Mnie nie, ja tam mógłbym to robić w domu, bez jeżdżenia, już mam dosyć jeżdżenia. Jakby było dobre połączenie, nierwące się, gdyby można było z domu sterować kamerą, żeby widzieć to, co się chce widzieć, na przykład, nie, żeby mi technik sterował kamerą, no to dlaczego nie?

KK: To nie jest taka wcale odległa przyszłość, bo to jest możliwe. Ja jakieś dwa tygodnie temu brałem udział w testowaniu takiego systemu u kogoś w domu. U tłumaczki, która miała najszybsze łącze. Bardzo dziwne oprogramowanie zostało wgrane. To było dla telewizji, która w studiu robiła webcasting, miało to być nadawane w internecie, a tłumaczone zdalnie, z Poznania. W końcu okazało się, że są jakieś problemy dźwiękowe.

ZN: Remote. Jakby mieć dwa monitory, na jednym prezentacje, na drugim widzisz salę…

MK: No tak, ale najpierw mówiliśmy o sytuacji, gdy pracujesz z domu. Ale jeszcze jest taka możliwość, że pracujesz w zespole tłumaczy w jakiejś sali i tłumaczysz to, co się dzieje w innej. Musisz wyjść z domu.

ZN: Ja rozumiem, że czasem są przeszkody techniczne, bo po prostu gdzieś nie ma miejsca, by ustawić kabiny. One są na zewnątrz i przez monitory obserwuje się to, co się dzieje na sali. To jest jakieś ograniczenie, ale można zrobić.

***

ZN: Najbardziej denerwujące na tym rynku jest to, że buduje się nowe sale, zasadniczo wykładowe, ale również konferencyjne, z miejscem dla tłumaczy, które jest fatalnie zaprojektowane. Nikt nie konsultuje się z tłumaczem, żaden projektant, gdzie powinny być usytuowane te miejsca dla tłumaczy. A jeśli już zrobią gdzieś z tyłu, z pełnym widokiem na ekran, to ostatni rząd osób siedzących na sali jest tak wysoko, że zasłania całkowicie widok. [patrząc na Krzysztofa] Taka jest sytuacja, nie? Ten nowy budynek Uniwersytetu Przyrodniczego na ulicy Dojazd w Poznaniu jest fatalny. Nam postawili kabinę na parterze, bokiem do ekranu, i to tak przy ścianie, że tego ekranu nie było widać, bo na górze, gdzie mogliby wstawić sprzęt, była rupieciarnia, a ostatni rząd był tak wysoko, że praktycznie do 3/4 okna ludzie siedzieli, tak że musiałbyś wstawać, żeby ponad nimi, ponad ich głowami coś zobaczyć. Tak samo było, jak budowano nowe sale konferencyjne, zieloną i niebieską, w jednym z pawilonów na poznańskich targach – tak samo jest. Ostatni rząd jest tak wysoko. A wystarczyłoby troszeczkę, o jeden stopień, podłogę podnieść. Byś spokojnie siedział, miał dobry widok… Nikt o tym nie pomyślał. A tam w ogóle nawet ogrzewania nie ma. Zimą jest zimno, a latem jest duszno, bo klima nie działa. Właściwie… pracować się nie da.

KK: Jest taka jednostka wojskowa pod Warszawą, która zrobiła salę, taką nówkę, pięknie, wszyscy dumni. Ale kabiny tłumaczy są z przodu sali, facing the audience. Z prawej strony sali, zaraz obok, jest ekran, którego się nie da zobaczyć…

ZN: No bo z tyłu głowy oczu nie masz…

***

ZN: Pamiętam, że ktoś kiedyś na początku konferencji powiedział: ”Nie umiem tłumaczyć symultatywnie, szanowni państwo, więc skorzystamy z pomocy tłumaczy”.

KK: To jest chyba taka stara historia, którą wszyscy pewnie znają. Siedzą tłumacze w kabinie i jeden zwraca się do słuchaczy z następującym pytaniem: „Czy ktoś na sali słucha tłumaczenia na język polski? Jeśli tak, to prosimy o podniesienie ręki.” I w tym momencie cała sala podniosła ręce. Najgorsze było to, że kompletnie zbiło to z tropu mówcę, który w tym momencie nie wiedział, o co chodzi, więc pyta: „OK, jakie są pytania, proszę bardzo?” No słuchali. Potem wszyscy się nauczyli, że trzeba prosić o znak dyskretny w kierunku kabiny tłumaczy. Ale najgorsze jest powiedzieć w kabinie coś śmiesznego z własnej inicjatywy, coś, co spowoduje, że cała sala się roześmieje, a prelegent nie wie, o co chodzi.

MK: Jakieś przejęzyczenia? „Europejski Bank Odbudowy i Rozboju”?

ZN: Ja takich nie mam. Nie przejęzyczam się. [śmiech]

KK: Mnie się kiedyś spodobało, jak ktoś kiedyś powiedział w kabinie „przychody i odchody”. To była finansowa konferencja.

ZN: A ja miałem dosyć ciekawą podczas jednego ze szkoleń, które prowadziłem w Warszawie, szkoleń z tłumaczenia konsekutywnego. Jedna z uczestniczek została poproszona o zrobienie tłumaczenia wzrokowego z języka angielskiego na polski. Była to osoba już w dość zaawansowanym wieku, twierdząca, że ma ogromne doświadczenie z zakresie tłumaczenia ustnego, że tłumaczyła dla różnych ważnych osobistości. Nagle się okazało, że ma problemy z formułowaniem zdań w języku polskim. Zapytana o przyczynę, oznajmiła, że ona zasadniczo nigdy nie tłumaczyła NA polski, zawsze tłumaczy na angielski. No ale istotą tłumaczenia jest umiejętność tłumaczenia i na język obcy, i na język ojczysty. Była Polką, ale ten jej polski był rzeczywiście bardzo słaby. Prostych zdań nie potrafiła w sposób logiczny oddać. To było dosyć zadziwiające dla mnie jako dydaktyka.

MK: To pokazuje, że można być Polakiem, ale nie mieć języka polskiego A.

ZN: No właśnie, to jest dobre podsumowanie.

MK: Tłumaczycie więcej w kabinie czy konsekutywnie?

ZN: Teraz zdecydowanie w kabinie.

KK: Ja też.

MK: Ja nie pamiętam, kiedy ostatni raz robiłam konsekutywkę. Może na jakimś komitecie sterującym…

KK: Ja pamiętam. Przez ostatnie dwa miesiące miałem kilka dni.

ZN: Ja w zeszłym tygodniu konsekutywnie tłumaczyłem. Na takiej cyklicznej konferencji handlowców firmy Solaris. Tej od autobusów, tramwajów, trolejbusów. No i tym razem było dwudniowe szkolenie, a drugi dzień poświęcono na warsztaty. Pierwszy był konsekutywny. Ale to od dłuższego czasu jeden z nielicznych, przeważnie jest symultanka.

KK: A ja ostatnio otwierałem konsekutywnie centrum logistyczne Amazona pod Poznaniem.

***

MK: Zbyszek, czy warto być tłumaczem przysięgłym?

ZN: Moim zdaniem nie. Praca dla instytucji, praca dla organów administracji państwowej, typu sądy, policja, to się zupełnie nie opłaca. Chociażby z racji tego, że stawki za stronicę tłumaczenia są regulowane przez ministra sprawiedliwości i są żenująco niskie, uwłaczające godności, powiedziałbym, nieodpowiadające absolutnie temu doświadczeniu, wykształceniu wymaganemu, znajomości języka, jaka jest wymagana, już nie mówiąc o stawkach za tłumaczenia ustne w sądach czy dla policji, gdzie maksymalna stawka obecnie za godzinę pracy wynosi 39 złotych, a od tego trzeba jeszcze oczywiście odliczyć podatek. No to się zupełnie nie opłaca. Ale nie można więcej, bo sędzia musi zaakceptować rachunek, a sędzia zna rozporządzenie ministra sprawiedliwości i według niego akceptuje ten rachunek albo nie.

Michael Coghlan / flickr

MK: To kto pracuje dla sądów?

ZN: No pracują ci ambitni. I ci, co nie mają innej pracy. Albo ci, co zostaną zmuszeni do pracy w sądzie.

MK: Jak można zmusić?

ZN: Można przysłać wezwanie do sądu. Sąd może przysłać wezwanie na posiedzenie sądu, na rozprawę i wtedy zgodnie z ustawą o zawodzie tłumacza przysięgłego nie ma opcji odmowy. Można odmówić w przypadku choroby…

MK: A jeśli wezwanie nie dotrze?

ZN: Jak nie otrzymam, to jestem chroniony. Muszę potwierdzić odbiór. Jak nie potwierdzę, to sąd wie, że nie dotarło.

MK: To czemu ludzie się tak pchają do zawodu?

ZN: Ja pojęcia nie mam. Trzeba by zapytać tych młodych. Jeden z argumentów jest taki, że taki jest wymóg biur tłumaczy. Jeśli chcesz współpracować z biurem tłumaczeń, to miej. Kiedyś była taka siostra zakonna, zdawała egzamin. I ja zapytałem, po co siostrze zakonnej te uprawnienia. Ona mówi, że w zakonie mają czasami taką potrzebę, żeby jakieś dokumenty tłumaczyć, poświadczać, no to jak ona będzie tłumaczem przysięgłym, to nie trzeba będzie na zewnątrz tych tłumaczeń zlecać. To jest jakiś logiczny argument. Mnóstwo kandydatów było z miejscowości mniejszych, gdzie na pewno zapotrzebowanie na usługi tłumacza przysięgłego są większe.

MK: Taak?

ZN: Myślę, że tak. Jeśli ma klient jechać do dużego miasta, a może mieć usługę na miejscu, to dlaczego nie ma skorzystać z usług tłumacza na miejscu? A dzisiaj kontakty międzynarodowe są szerokie, potrzeba tłumaczenia dokumentów jest znaczna…

MK: Ale chyba mniej tych klientów jest w małym mieście?

ZN: Ale taki tłumacz nie ogranicza się tylko i wyłącznie do tłumaczeń poświadczonych, robi również inne tłumaczenia. Dzisiaj człowiek nie jest przywiązany do swojego zawodowego domicylu, tylko pracuje na terenie całego kraju czy też całego świata.

MK: Czyli ty jako tłumacz z Poznania możesz pracować jako przysięgły w Warszawie?

ZN: Tak, mogę, swobodnie, terytorialnie nie jestem ograniczony. Zasadniczo jeśli dokumenty mają być po przetłumaczeniu przedłożone w jakichś organizacjach czy instytucjach zagranicznych, to zależy od tych instytucji, czy one mają jakąś umowę podpisaną z Polską o wzajemnej uznawalności dokumentów. Tłumacz ma obowiązek złożenia wzoru swojej pieczęci i podpisu u wojewody, który obecnie sprawuje nadzór nad tłumaczami przysięgłymi, właściwego dla miejsca zamieszkania tłumacza, i u ministra sprawiedliwości i u ministra spraw zagranicznych. Raz do roku trzeba to aktualizować, wysłać. Czego większość i tak nie przestrzega tak naprawdę.

MK: Czy twoim zdaniem rynek schodzi na psy?

ZN: Tłumaczeniowy rynek schodzi na psy, dlatego że stał się rynkiem klienta. Dla wielu instytucji nadrzędnym dokumentem, którego muszą przestrzegać, jest ustawa o zamówieniach publicznych. W związku z czym jednym z najważniejszych kryteriów w przetargach jest cena, która oczywiście musi być zawsze najniższa.

MK: A czy uważasz, że to właśnie to doprowadziło do trudnej sytuacji na polskim rynku? Przetargi?

ZN: Jeśli są organizowane zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych. Pracownik, który dokonuje wyboru oferty, jest później rozliczany i pytany, dlaczego pan wybrał droższą ofertę, musi się tłumaczyć. Ludzie się nie lubią tłumaczyć, wolą wybrać ofertę jak najniższą cenowo, nie mając w ogóle względu na jakość, nie sprawdzając, to jest kryterium właściwie trudno weryfikowalne przed wykonaniem pracy. Skąd można wiedzieć, czy tłumacz dobrze to zrobi? Trzeba się oprzeć na jakimś doświadczeniu, zbadać rynek, to jest trochę wysiłku. Pewne warunki muszą być oczywiście spełnione, ale to są głównie dokumenty podatkowe itd. itd. Biurokracji przy tym jest sporo.

MK: Ktokolwiek startuje w przetargu, ma do dyspozycji jakąś pulę tłumaczy, która jest właściwie ta sama, nie? Więc to jest tylko kwestia ceny, którą podaje i potem ciśnie tych tłumaczy?

ZN: No ciśnie tych tłumaczy. Ale to w zależności od tłumacza. Albo ktoś jest dobrym tłumaczem i ma wzięcie na rynku i nie ma potrzeby ulegania tej presji cenowej, no to akurat tego zlecenia nie weźmie. Natomiast są tłumacze, którzy muszą coś wziąć, żeby w ogóle przeżyć. Tak to działa. Zawsze się znajdzie jakiś, który weźmie. Bo akurat będzie musiał albo się będzie dostosowywał do tych warunków rynkowych i z biegiem czasu ta mizeria się będzie pogłębiała. Warunki będą się pogarszały. Ja taki zawsze przykład podaję, śmieszny trochę, ale niestety prawdziwy, jak to różni wielcy organizatorzy różnych konferencji oszczędzają na tłumaczu, najlepiej byłoby, żeby jeden tłumacz pracował, nie dwóch. A później wieczorem organizują wielki koncert dla wszystkich pracowników czy uczestników konferencji, gdzie artystka za jeden wieczór dostanie 30 tys. złotych na przykład. I wtedy jest OK, bo to idzie z innego funduszu. Ale na to, żeby zapewnić dobrą obsługę tłumaczeniową za godziwe pieniądze… Ja już nie mówię, że bardzo wygórowane, ale godziwe. A przez godziwe rozumiem takie, które są dostosowane do realiów rynku. A ceny zasadniczo nie zmieniły się albo wręcz spadły w stosunku do tych cen, które były jeszcze siedem, osiem, dziewięć, dziesięć lat temu. Jeszcze 10 lat temu stawką bazową było tysiąc zł za dzień pracy. Dzisiaj, jeśli stawką bazową jest tysiąc złotych, to biorąc pod uwagę wzrost kosztów utrzymania, to jest spadek. A często jest tak, że oferuje się mniej.

MK: Powiedziałeś, że godziwe to znaczy dostosowane do realiów rynku. Ale realia są takie, że rynek jest podły.

ZN: Jest, jest nasycony. Pojawia się taki trend na uczelniach wyższych, że różne wydziały zaczęły organizować…

MK: …”kursy”..

ZN: Kursy, nazwijmy to, czy nawet studia wręcz tłumaczeniowe. Bo to było modne. To jest jeden z tych elementów, które przyciągają studentów. W sytuacji, kiedy kandydatów jest coraz mniej, z uwagi na niż demograficzny. A jest też problem społeczny, bo przecież jest określona grupa pracowników naukowych, dydaktycznych, którzy jeśli nie będą mieli pracy, to będą musieli być zwolnieni. No to nie chcąc zwalniać pracowników, trzeba przyjmować jak najwięcej studentów. No to czymś trzeba ich zaciekawić, przyciągnąć.

MK: Ale to znaczy, że ta praca tłumacza jednak ludzi przyciąga.

ZN: Praca tłumacza przyciąga… Nieee, jest taka opinia wśród osób młodych, że studia tak naprawdę są na przetrzymanie. Skoro nie ma pracy na rynku, wejście na rynek pracy jest bardzo utrudnione, to coś trzeba robić. No to: aa tam, spróbuję ze studiami, dopóki one jeszcze będą bezpłatne. A teraz będzie zdecydowanie więcej studiów bezpłatnych, bo kandydatów jest coraz mniej, z uwagi na niż demograficzny, więc jeśli mają do wyboru, no to mogą wybrać studia bezpłatne, na uczelniach państwowych. Niektórzy – nie mówię, że wszyscy – traktują to jako sposób na przeczekanie. Przez te trzy-cztery lata, może pięć, można poczekać. Może się zmieni coś na rynku pracy, może się poprawi…

MK: Studia to jeszcze pół biedy, ale gorsze są te kursiki, które trwają trzy-cztery dni, a potem ci ludzie nazywają się tłumaczami.

ZN: To jest najgorsze. Ale dla tych organizatorów to jest jakaś tam forma zarobienia pieniędzy. Jeśli jest zapotrzebowanie na tego typu kursy, to trzeba je zaspokoić. Można zarobić, to się organizuje kursy szybkie, kilkudniowe, w przekonaniu, że one coś dadzą. A jeśli coś dadzą, to jakieś tam podstawowe umiejętności…

MK: …typu przełączanie guziczków w kabinie.relay

ZN: …no na przykład. Ale nie solidne przygotowanie. Jak grupy są duże, no to ile można zrobić indywidualnej pracy?

MK: Można chyba im dać tylko posmak tego, czym tłumaczenie ustne naprawdę jest.

ZN: Ogólnie opisać, jak to wygląda, przedstawić zasady, ale nawet jeśli te zasady są przedstawione, jaka jest gwarancja, że po wyjściu z kursu, nawet przy wyuczeniu się pewnych rzeczy na pamięć, nawet przy dobrej woli stosowania tych dobrych zasad wykonywania tłumaczeń ustnych, że te zasady będą stosować? Jeśli rynek powie: no fajnie, ale zasadniczo to jeśli mamy wybierać między tłumaczem, który musiałby dojechać i trzeba by temu tłumaczowi zapłacić za ten przejazd, może nocleg, to my wolimy tutaj, lokalnie sobie kogoś wybrać.

MK: Pogarsza się w ogóle jakość tłumaczenia ogólnie. Ci lepsi, którzy chcą pracować na godnych warunkach, są wypychani przez gorszych. Ci gorsi oferują dużo niższą jakość, klienci są przyzwyczajani do gorszej jakości, nie wiedzą, że może być lepiej, a potem nagle jak zatrudnią profesjonalistę, to są zdumieni, że ktoś robi normalną konsekutywkę, nie przerywając mówcy w pół zdania, albo siedzi w kabinie i nie stęka, bo są przyzwyczajeni do stękania czy wzdychania. Ale wiesz, jak kupujesz samochód, to wiesz, jakie są na rynku. Z tłumaczeniem to jest takie…

ZN: Ulotne.

MK: Tak. Mówisz to swoim studentom?

ZN: Mówię, ale też cieszę się, że jeszcze są chętni, by się zapisywać na te studia.

MK: Ale te twoje studia to są takie par excellence, prawda?

ZN: No są. Ale też jestem nieco rozczarowany tym, że obniża się systematycznie liczbę godzin i to też nie działa dobrze. O połowę została obniżona liczba godzin na studiach magisterskich.

MK: To ile teraz kabin jest tygodniowo?

ZN: Kabin jako takich? Tygodniowo to tylko są kabiny, prawdziwe tłumaczenie symultaniczne, na drugim roku dopiero. To jest semestralnie 60 godzin z B na A i 60 z A na B. A jak ktoś jeszcze ma język C, to ma 30 godzin z C na A. Czyli 4 godziny tygodniowo.

MK: To dwa zajęcia. Mało.

ZN: No mało. Można by założyć, że przy tych wskazówkach i przy takim dostępie do materiałów, to studenci mogliby spokojnie sobie ćwiczyć w domu, we własnym zakresie. Może i takie było założenie zresztą. Ale tak nie jest.

MK:  Dla czytelników powiedzmy jeszcze, że jesteś starszym wykładowcą na Wydziale Anglistyki UAM w Poznaniu, tłumaczem przysięgłym języka angielskiego i tłumaczem konferencyjnym. Byłeś członkiem komisji egzaminacyjnej dla kandydatów na tłumaczy przysięgłych – a teraz już nie jesteś?

ZN: Byłem w pierwszej kadencji, potem w drugiej konsultantem, a teraz jest trzecia kadencja, konsultantem nadal jestem, ale już nie biorę udziału w egzaminach

MK: Członkiem Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich.

ZN: Tak, kiedyś byłem członkiem zarządu oddziału poznańskiego, ale to były dawne czasy.

MK: No pamiętam, brałam udział w tym demontażu oddziałów, ekhm…

ZN: Cha cha cha.

MK: I…

ZN: Przeprowadziłem ponad 30 szkoleń w STP, głównie w Warszawie, w soboty. Głównie przygotowujących do egzaminu dla tłumaczy przysięgłych, tej części ustnej. I jeszcze z tłumaczeń ustnych, ale nie symultanicznych, bo nie było sprzętu. Tylko takie tam tłumaczenie przed publicznością, konsekutywne, wzrokowe, dialogowe.

MK: Bardzo wszechstronny jesteś. Zacząłeś w 79 roku, to w tym roku jubileusz?

ZN: Tak, w lipcu.

MK: To trzeba będzie zrobić jakąś imprezę!

 

 

Ciąg dalszy może kiedyś nastąpi…

 

 

 

 

Zdjęcia: Krzysztof Kotkowski, Monika Kokoszycka, Wikipedia, Michael Coghlan / flickr, jonathanrchang / flickr

Autor(ka) Wszystkie posty

Monika Kokoszycka

Tłumaczka konferencyjna, członkini AIIC, z akredytacją UE (PL>EN, EN>PL, DE>PL). Absolwentka Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW i podyplomowych studiów European Masters in Conference Interpreting (EMCI).

komentarze 3Skomentuj

  • Bardzo interesujący post, lekko napisany, pełen zabawnych anegdot, ALE… no właśnie, ALE. Moje „ale” dotyczy oczywiście mojej działki – medycyny – i przytoczonych wpadek z łożyskiem, mrożonym nasieniem, paliczkiem czy nawet AMD (zwyrodnienie plamki związane z wiekiem, nie: starcze, tak się od lat nie mówi). W sumie mogłabym takich głodnych kawałków, które słyszałam i o których słyszałam dołożyć jeszcze kilkanaście, czytelnik mógłby się pośmiać, byłoby zabawnie etc., niemniej właśnie w przypadku medycyny jest to trochę opowieść z cyklu „i strasznie, i śmiesznie”. Dlaczego strasznie? Będąc na konferencji, pod krawatem, odcięci od świata w kabinie, słuchając puszących się posiadaczy 10tys literek przed nazwiskiem (a jak obcostranniec to za nazwiskiem), łatwo jest zapomnieć, jaki jest cel takich zjazdów i o co w tym wszystkim chodzi. A nie tyle o 'co’, ale o KOGO. O pacjenta. To bardzo duża odpowiedzialność, bo tak naprawdę nie mamy wpływu na to, kto nas słucha i czy pomimo pomyłki tłumacza będzie wiedział o co chodziło (bo na slajdzie był obrazek, bo troszkę zna język, bo kojarzy daną metodę leczenia). Może (oby nie) zdarzyć się tak, że poruszony świetnymi wynikami profesora Iksińskiego skądś-tam, lekarz ze szpitala powiatowego w Pipidówce zechce wcielić jego metodę w życie. I wtedy np. poda do oka ranitydynę (było, a jakże, na konferencji AMD parę ładnych lat temu), albo potraktuje soczewkę prądem (to też było…). Chociaż w gruncie rzeczy odpowiedzialność za błąd w sztuce spadnie na lekarza, to osobiście jako tłumacz czułabym się skreślona na resztę życia, gdyby przez moje zaniedbanie pacjent zmarł lub doznał ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. A o zaniedbaniu można moim zdaniem mówić m.in. wówczas, gdy bierzemy się za przekład czegoś, o czym w żadnym języku nie mamy pojęcia (= nie wiemy 'jak to działa’), bo nauczyć się słów jest szalenie łatwo, natomiast zrozumienie tematu to zupełnie inna kategoria.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.