… czyli czy chcemy, by dzieci poszły w nasze ślady
Każdy rodzic chce, by jego dziecko było szczęśliwe i robiło w życiu coś, co sprawia mu przyjemność, a jednocześnie pozwala w miarę godnie i niezależnie żyć. Nikt nie wie, czy praca tłumacza będzie to mogła w przyszłości zapewnić. Ale akurat tego nie można chyba powiedzieć o żadnym zawodzie.
Czy chciałabym, by moja – siedmioletnia teraz – córka została kiedyś tłumaczką ustną, jak mama? Jeśli będzie miała ochotę… Sama bardzo doceniam ogromne zalety tej pracy i wolnostrzelectwa. Jak wszystko jednak, i ta praca ma swoje wady. Nie będę więc Niki ani specjalnie do niej zachęcać, ani zniechęcać. Na razie wygląda na to, że kabina to nie jest miejsce, w którym by się sama kiedyś widziała. To tatę poprosiła, by przyszedł do szkoły, gdy rodzice mieli opowiadać o swoich zawodach, bo ”robienie gier jest ciekawsze niż tłumaczenie”. A na razie chce być archeologiem. Jak Indiana Jones.
Czy chciał(a)byś, by twoje dziecko zostało tłumaczem jak ty?
Zadałam to pytanie kilku koleżankom i kolegom. Oto ich odpowiedzi:
Basia Williams (tłumaczka konferencyjna, angielski):
Czy chciałabym, aby Kuba został kiedyś tłumaczem? Hmmm, tłumaczem niekoniecznie 🙂 Ale chciałabym, aby znał język(i) obce na tyle dobrze, aby korzystać z nich w pracy. Zresztą zapytałam o to Kubę, bo byłam sama ciekawa mojej reakcji na jego odpowiedź. Stwierdził, że chciałby robić coś innego (dziennikarstwo sportowe), a może kiedyś też potłumaczyć. A więc, tak jak i ja, może dojrzeje do tego dopiero w okolicach czterdziestki 🙂
Krzysztof Kotkowski (tłumacz konferencyjny, angielski):
Nie zapominam nigdy, ile miałem w życiu szczęścia zostając tłumaczem konferencyjnym. A mimo, to jeśli już wspominam moim dzieciom o tym zawodzie jako sposobie na życie, to robię to bardzo ostrożnie. Z jednej strony, widzę u nich dużo talentów, które leżałyby wtedy odłogiem. Jak byśmy nie bawili się językiem, jest to praca dość odtwórcza i ograniczona. Nie chcę też wpędzić je w ślepą uliczkę – bo na zlecenia czekają już rzesze dobrze zapowiadających się tłumaczy. No i kto wie, co stanie się z tym zawodem za 10-20-30 lat. Piękne jest za to to, że gdyby zawiodła je inna kariera – mając już silne języki – zawsze mają opcję zostania tłumaczem, a trochę innych doświadczeń w życiu tylko im w tym pomoże.
Jowita (tłumaczka konferencyjna, angielski, niemiecki, hiszpański):
Jak dla mnie, czemu nie? Bardziej się martwię, czy ten zawód będzie jeszcze istniał, jak moje dzieci dorosną. Mój młodszy, Grześ (4,5 roku), ma chyba nawet pewne zdolności językowe (przynajmniej w porównaniu z matematycznym umysłem brata), więc zakładam, że może mi wyrosnąć konkurencja 🙂 Nie mam nic przeciwko temu, bardzo lubię ten zawód i myślę, że byłabym dumna, gdyby któreś dziecko poszło w moje ślady. Natomiast patrząc na postępy Google Translate, nie wiem, czy będą jeszcze mieli szansę…
AM (tłumaczka konferencyjna, angielski):
Chyba jednak wolałabym, żeby moje dzieci znalazły inny zawód. Po pierwsze dlatego, że jako matka-kwoka, absolutnie przekonana o wyjątkowości i geniuszu swojego potomstwa, chciałabym, żeby rzeczone potomstwo mierzyło wyżej i dalej niż ja. Czyli takie typowe marzenie rodzica z klasy średniej, może wynikające z tego, że wśród naszych znajomych jest wielu ekspatów, świetnie sobie radzących finansowo i żyjących to tu, to tam, bez większych trosk i problemów. I to, co było spełnieniem marzeń dla mnie, powinno być tylko punktem wyjścia dla moich dzieci. I nie chodzi tylko o pieniądze, raczej o poczucie/przeczucie tego, co jest możliwe i ile można w życiu osiągnąć.
A po drugie – w życiu dla mnie ważna jest równowaga między wolnością i poczuciem bezpieczeństwa, a nie jestem pewna, czy w przyszłości ten zawód będzie w stanie taką równowagę zapewnić. Ani w kierunku wolności, ani bezpieczeństwa, niestety. Może lepiej być kimś, kto swój zawód może wykonywać wszędzie na świecie. Lekarzem? (Najlepiej chirurgiem plastycznym, wtedy i ja skorzystam 😉 ) Albo inżynierem zajmującym się nowymi technologiami? Jeśli moje dziecko będzie marzyć o tłumaczeniu literatury pięknej, to oczywiście niech się tym zajmuje – wolałabym jednak, żeby to było hobby, a nie zawód. Jeśli zawód – no to trudno, rodzice jakoś wspomogą finansowo, żeby głodem nie przymierało. Natomiast gdyby miało marzyć o spędzaniu długich godzin w kabinie, to może niech się lepiej weźmie za coś innego, bo nie jestem pewna, czy jako tłumacz miałoby szanse dotrwać do emerytury.
Ech, no więc pewnie okaże się, że jedno będzie chciało być fryzjerką, a drugie – rolnikiem w Ardenach. A tak naprawdę to chyba najbardziej chcemy, żeby nasze dzieci były szczęśliwe – i choć sama kocham swój zawód i w zasadzie mogę powiedzieć, że w ciągu kilku lat zrobiłam w nim spora karierę, to nie jestem pewna, czy podobnego życia chciałabym dla moich dzieci. Bo w takiej chwili jak teraz – czyli podczas kryzysu i cięć – najlepiej widać, jaki nasz zawód ma status i co się o nas tak naprawdę sądzi. Hmmm… Trochę gorzko wyszło, prawda? Ale sedno jest takie: chcę, żeby moje dzieci miały lepiej niż ja, więc i zawód/pracę powinny mieć lepsze. 🙂
Bartosz Rogowski (tłumacz konferencyjny i pisemny, angielski i francuski):
Ja bym nie chciał. Widzę w branży stały trend zmniejszania roli tłumacza w całym procesie tłumaczenia. Nic dziwnego, bo jest to element najbardziej ryzykowny. Mówię tu bardziej o pisemnych. Jak agencja ma wielu tłumaczy (frilansów), często z różnych stron świata, to nikt ich dobrze nie zna, nie mówiąc już, że osobiście. Tłumacz może: nie dostarczyć tłumaczenia w ogóle, spóźnić się, dostarczyć kiepsko napisane, dostarczyć dobrze napisane, ale akurat bez terminologii, która chciał klient, w złym formacie, itd., itp. Dlatego to jest ryzyko i dlatego coraz więcej się automatyzuje (CAT, tłumaczenie maszynowe, automatyczne algorytmy do weryfikacji jakości) i oddaje edytorom i menedżerom projektów, a coraz mniej zostaje dla tłumacza, który kiedyś był absolutnie głównym aktorem, a oprócz niego była jeszcze tylko sekretarka z notesem i telefonem.
Wojtek (tłumacz pisemny, angielski):
Trudno powiedzieć. Może tak: to nie ma dla mnie znaczenia. Gdyby było tłumaczem, mielibyśmy oczywiście wiele wspólnych tematów. Z drugiej strony, jeszcze ciekawiej rozmawiałoby mi się z dzieckiem, które tłumaczem z zawodu nie jest. No i odpada pokusa doradzania, konkurowania, porównywania… a więc uwalniam się od raczej negatywnych aspektów. Patrząc zresztą na moje pociechy (11 i 7 lat w tej chwili), widzę, że pod względem zainteresowań są tak różne ode mnie i od siebie, że raczej nie zanosi się, aby któreś poszło w moje ślady.
Zobacz też, co sądzą na ten temat inni.
Fot. Deborah Muylle