Od jakiegoś czasu słychać głosy z różnych stron, że szkół tłumaczeniowych jest za dużo, bo tłumaczy jest za dużo i że rynek konferencyjny się nasycił. Czy ma sens kształcenie jeszcze większej liczby tłumaczy w obecnych realiach rynkowych?
Oto wybrane wypowiedzi znajomych kolegów i koleżanek tłumaczy oraz komentarze do posta na stronie „Tłumacze z polskiego” na Facebooku
Karolina BEREZOWSKA, tłumaczka konferencyjna i pisemna, PL<>EN, PL<FR, EL, z akredytacją UE, absolwentka studiów podyplomowych EMCI w Instytucie Lingwistyki Stosowanej UW:
Są chętni, więc oferuje się kursy i studia, idą za tym pieniądze i praca dla wykładowców. Takie są prawa rynku. Moim zdaniem jednak oszukuje się kandydatów, że czeka ich wielka kariera i że instytucje tylko na nich czekają. Ludzie naoglądali się Nicole Kidman i nasłuchali o prestiżu zawodu i o tym, że dużo się podróżuje. Każdy aktywny tłumacz potwierdzi, że bez ciekawej kombinacji albo bardzo wąskiej specjalizacji dzisiaj nowe osoby właściwie nie mają czego szukać na rynku. Doszło już do takich absurdów, że tłumacze, którzy nie mają wystarczająco dużo zleceń, sami ratują domowy budżet, ucząc kolejne osoby tłumaczenia i opowiadając im o wspaniałych perspektywach. (Wypowiadam się tylko w sprawie ustnych.)
N.D., tłumacz ustny i pisemny PL<>EN, uczący w szkole tłumaczeniowej w dużym mieście w Polsce:
Nauczanie tłumaczenia konferencyjnego jest BARDZO POTRZEBNE. Rynek nie przestrzega zasad – wchodzący na rynek młody tłumacz nieznający zasad pozwoli sobie wmówić, że to, co mówi rynek, jest OK (jedna osoba w kabinie – przecież da Pan/Pani radę, prawda?). Bez szkolenia nie będzie wiadomo, jak poradzić sobie z: a. szybkimi mówcami, b. chaotycznymi mówcami, c. nieuzasadnionymi żądaniami organizatorów, d. zasadami wynagradzania (przecież pracował Pan/Pani jedną godzinę, to zapłacę za jedną godzinę – ile wynosi stawka godzinowa?; dlaczego mam zwracać za podróż i hotel?), e. nieprzestrzeganiem godzin pracy. Poza tym nikomu nie będzie chciało się uczyć tłumaczenia konsekutywnego, bo przecież 99% to tłumaczenia symultaniczne i zamiast konsekutywki będzie tylko liaison (1 – 2 zdania do przetłumaczenia). Nikomu nie będzie chciało się uczyć tłumaczenia a vista. Młodzi bez szkoły nie będą znali zasad wykonywania tłumaczeń i dadzą się wmanewrować w wszystko – tłumaczenie ścieżek dialogowych bez dźwięku w słuchawkach, pozwolą dziennikarzowi na pozostawienie dyktafonu w kabinie itp.
O liczbie szkół decydują różne czynniki, także czasami polityczne – musimy otworzyć program, bo uczelnia obok też ma. To kupmy i wyposażmy kabiny, ale mamy tylko 200.000 złotych i w efekcie po pół roku nic nie działa. Poza tym ostatnio tłumaczenie jest modne – także w programach nauczania. Myślę, że rynek zweryfikuje zapędy niektórych – po prostu nie będzie chętnych, będzie za mało kandydatów, by uruchomić program. A po drugie, jeżeli będzie za dużo szkół, to nie będzie chętnych aktywnych tłumaczy, którzy powinni stanowić trzon kadry nauczającej, albo wręcz powinni być jedynymi, którzy uczą. I będzie taka partyzantka. Co oczywiście będzie miało przełożenie na jakość na rynku – słabszy kandydat przecież też w końcu zda i chociaż nie będzie super tłumaczem, wejdzie na rynek i zacznie tłumaczyć. I będzie tłumaczył źle, psując prestiż zawodu.
Dobrych szkół jest, myślę, w sam raz. Tylko takie przetrwają w kryzysie demograficznym.
Łukasz GOS, tłumacz pisemny PL<>EN, autor bloga GosTalks:
Jest za dużo tłumaczy nieprzygotowanych do wykonywania zawodu, ale wcale nie jest za dużo tłumaczy o wystarczających kompetencjach. Jest to po prostu cała masa osób —niekoniecznie absolwentów filologii czy z jakimś innym odpowiednim przygotowaniem — tłumaczących za przysłowiowe 3,50. Często mam odczucie, że podstawowym problemem jest po prostu poziom znajomości danego języka obcego
Myślę, że trzeba kategorycznie zabronić wydziałom filologicznym (w tym lingwistyce stosowanej) wydawania dyplomów ze specjalizacją tłumaczeniową osobom, których praktyczna znajomość języka nie została potwierdzona na poziomie C2. Przy czym samo C2 to na licencjat może jeszcze z trudem wystarczy, ale u magistra danej filologii powinien to być poziom rzeczywiście zbliżony do rodzimego użytkownika, co najwyżej nieznacznie tylko odróżnialny.
Drugą zaś sprawą jest to, że klienci narzucają niskie stawki i krótkie terminy, wycinając przy tym korektę, a biura tłumaczeń niestety na to się godzą. Jedni i drudzy deprecjonują tłumaczy i sam proces przekładu. Tłumacze są traktowani tak, jak gdyby było ich niezmierzone mnóstwo konkurujące o te same zlecenia, nawet mimo że agencje przyznają, iż tłumaczy z konkretnie takimi kwalifikacjami, jakie są potrzebne lub pożądane, jest niewielu, nie ma prawie wcale, ewentualnie nie w ogóle specjalisty w danej dziedzinie, a każdy, kto się o nią choćby otarł, jest w tej sytuacji osobą o bardzo rzadkich, cennych kwalifikacjach.
Odnoszę też wrażenie, że — oprócz sztucznego traktowania tłumaczy tak, jak gdyby było ich tak strasznie dużo — to jest taka walka z indywidualnością konkretnego tłumacza, czy po prostu odmowa przyzwolenia, aby ona wywierała wpływ na stawki pobieranych wynagrodzeń. Owszem, mocno akcentuje się kwalifikacje tłumaczy przy wyborze konkretnej osoby (przede wszystkim w ramach jednej dla wszystkich stawki), ale jest też takie nastawienie, że to ma decydować właśnie tylko o wyborze, nie o wysokości wynagrodzenia. U klientów bezpośrednich zdarza się też z kolei takie oczekiwanie, aby niezależnie od wyższej jakości konkurować także niższą ceną. No i to już jest za duży nacisk na cenę, nieracjonalne oczekiwanie, w wyniku którego klienci mają takie tłumaczenia, jakie mają.
A. G., tłumaczka pisemna PL-EN-DK:
Być może absolwenci szkół tłumaczeniowych podzielą los absolwentów socjologii czy zarządzania, ale nie znaczy to, że należy sztucznie kreować rynek. Dobrzy (i wyspecjalizowani) tłumacze się ostaną, niektórzy inni będą smażyć frytki, tak jak to się dzieje w wielu branżach… Ale faktycznie mam wrażenie, że tłumaczy angielskiego i niemieckiego jest za dużo, skandynawskich jednak nie, może to nie kwestia ilości szkół i samych tłumaczy, tylko ich języków?
Szymon METKOWSKI, tłumacz przysięgły DE<>PL:
Rynek tłumaczeń rośnie, tłumaczy jest za mało. Problem w tym, że tłumaczy takich, jakich potrzebuje rynek, a nie takich, jakimi by chcieli być marzyciele. Jest cała raczkująca (przynajmniej w polskim) branża posteditingu do zagospodarowania – nie ma ani jednego miejsca, gdzie się można tego nauczyć.
Czas tłumaczy-chałupników od wszystkiego się kończy. Na pracę na swoich warunkach będą sobie mogli pozwolić tylko specjaliści. To, że ktoś po studiach w podstawowych parach językowych może sobie zasiąść w fotelu w domu i czekać na zlecenia, to mrzonka. Dziś to biznes, jak każdy inny. Trzeba mieć sprzęt, soft i kompetencje (biznesowe, nie językowe). A tego się nie zdobywa na studiach tylko poprzez inwestycje.
Agnieszka PRZYBYŁA-WILKIN, tłumaczka PL<DE, EN, absolwentka ILS UW:
Z pozycji absolwentki (dobrych i raczej niezagrożonych zamknięciem) studiów tłumaczeniowych: myślę, że nasycenie rynku samo w sobie jest wystarczającą barierą. Ukończenie takiej czy innej szkoły nie oznacza jeszcze, że będzie się pracować w zawodzie – ja, mimo że właściwie przez całe studia zawód tłumacza był moim celem, rozglądam się w tej chwili też za innymi ścieżkami kariery…
Katarzyna RYTTER, tłumaczka PL<EN, DE:
Szczerze mówiąc, mnie cały ten biznes tłumaczeniowy jawi się bardzo enigmatycznie. Kiedy chcesz zostać krawcową, ścieżka edukacyjna i zawodowa jest dosyć przejrzysta: idziesz do szkoły zawodowej uczyć się krawiectwa, faktycznie szyjesz na zajęciach, a potem potrafisz mniej lub bardziej (zależnie od ambicji) posługiwać się maszyną do szycia. Kiedy zapytasz krawcową, gdzie uczyła się swojego fachu, to odpowie ci konkretnie i bez owijania w bawełnę. W moim odczuciu z tłumaczeniami i tłumaczami tak nie jest. Studiowałam lingwistykę (specjalizacja translatoryczna) i nigdy, na żadnych zajęciach nie próbowaliśmy swoich sił w kabinach do tłumaczeń symultanicznych. Kiedy jest się po maturze, kiedy startuje się jako kompletnie „zielony” człowiek z wielką pasją i ambicjami, żeby być genialnym tłumaczem – bardzo często trafia się na ścianę. Trzeba ryć, wiercić i uparcie dopominać się o swoje, nie zrażając się wykładowcami i innymi tłumaczami, którzy będą zniechęcać i odradzać. Trudno mi zatem określić, czy szkół jest dość i jak to wygląda jakościowo; dla mnie na pierwszy rzut oka jest ich za mało, ale może w rzeczywistości to jest tak mętna sytuacja, że tej wielości szkół zwyczajnie nie widać.
Wojciech SKRZYPCZAK, tłumacz konferencyjny PL<>EN, PL<DE, FR, ES, BG w Parlamencie Europejskim:
Niech będzie szkół jeszcze więcej, w tym zawodzie albo potrafisz, albo nie potrafisz – i to słychać po pięciu minutach przy otwartym mikrofonie. Ci, co dziś nie potrafią, nie będą potrafili magicznie tylko przez to, że będzie mniej szkół. Ci, co potrafią, będą potrafili, jak będzie szkół więcej. Albo potrafisz, albo nie, jeśli potrafisz, to zdołasz się przebić. Choć bez wątpienia prawdą jest, że dziś jest trudniej niż 10 lat temu. A „placówki uczące tłumaczenia” to taki neologizm, którymi posługują magistrowie filologii, którzy dostrzegli „szansę rynkową” dla siebie w „kształceniu tłumaczy”; skrzyknęło się trzech magistrów/docentów z wydziału filologii i uznali, że jest kaska do wzięcia z Unii, więc na szybko napisali „program nauczania tłumaczenia” i zrobili „ośrodek kształcący”, w którym tłumaczenia ustnego „nauczają” specjaliści od literatury, co to ani dnia nie spędzili w kabinie przed mikrofonem. Jak ktoś chce się nauczyć naprawdę, to niech idzie do SZKOŁY TŁUMACZY/TŁUMACZENIA, która to robi naprawdę i gdzie nauczają TŁUMACZE-praktycy.
Aleksandra SOBCZAK, tłumaczka konferencyjna PL<>EN, absolwentka ILS UW:
Uważam, że należy ograniczyć liczbę placówek uczących tłumaczenia konferencyjnego ze względu na przesycenie rynku i związany z tym efekt jego psucia. Mnożące się szkoły i szkółki, nie zawsze ciekawej proweniencji (o jakości nie mówiąc) rodzą określone oczekiwania absolwentów co do możliwości wykonywania zawodu. Wchodzi potem takie biedactwo na rynek, dostaje natychmiast realiami w łeb, a potem zaczyna w desperacji łapać pięćset srok za ogon, a wszystkie taniutkie. I zaczyna się cięcie gałęzi, na której siedzimy wszyscy. Nie pierwszy raz przychodzi mi do głowy myśl o licencjonowaniu zawodu na podstawie stażu. Ale to zupełnie osobny temat.
Janka WOLLNY, tłumaczka pisemna PL<>ES, PL<>PT, PL<EN, absolwentka iberystyki UJ:
Moim zdaniem każdy, kto chce zostać tłumaczem, ma prawo spróbować i ma prawo szukać kogoś, kto go tego nauczy. Myślę, że nie można ograniczać ludziom od razu na wstępie dostępu do rynku pracy. Może wprowadzenie państwowego egzaminu faktycznie byłoby dobrym pomysłem, ale musiałby to być egzamin bezpłatny, żeby w miarę możliwości uniknąć nadużyć. Osądzać możemy jedynie jakość konkretnego tłumaczenia, a nie fakt, że pewne osoby już są tłumaczami (i dlatego uważać je za lepsze), a inne dopiero chcą nimi zostać (i dlatego uważać je za gorsze czy wręcz złe). Myślę, że droga do poprawy rynku pracy nie wiedzie poprzez obwinianie osób z krótszym stażem pracy o to, że dla wielu zleceniodawców bardziej liczy się cena niż jakość wykonanej pracy (niestety problem nie ogranicza się jedynie do rynku tłumaczeń).
Iwona WÓJCIK, tłumaczka ustna i pisemna PL<>EN:
Moim zdaniem jest za mało dobrych szkół, a dużo bardzo średnich. Jest dużo szkół, które produkują bardzo przeciętnych tłumaczy. Rynek psują osoby, które są słabe i dlatego nie wyceniają odpowiednio swoich usług.
Krzysztof ZABRZESKI, tłumacz konferencyjny PL<>EN, członek AIIC, uczył na studiach podyplomowych EMCI:
Polski rynek wygląda fatalnie. I to mówię ja, który zawsze mówiłem, że jest OK i że ludzie przesadzają. Po prostu nie ma tyle pracy, ile w ostatnim czasie weszło na rynek młodych-chętnych. Nie przestrzegają ŻADNYCH standardów etycznych, mimo że ich tego uczyliśmy. Pracują za KAŻDĄ stawkę. Podkradają sobie nawzajem bezczelnie klientów. Wyjątki są nieliczne. Szkół jest za dużo i produkują za dużo absolwentów. Co gorsza, nawet ci, którzy obleją, następnie wpisują sobie do CV, że „studiowali na EMCI” i mówią o tym tak, jak gdyby skończyli zdanym egzaminem. Co roku na rynek wchodzi, lekko licząc, 50 osób, które chcą być tłumaczami. Z zawodu odchodzi ile – tyle, ile umrze ze starości? Czyli ze dwie osoby rocznie? Czyli co roku przybywa ze dwie setki dobrze przygotowanych osób, których rynek w ogóle nie potrzebuje – rynek się kurczy, bo coraz więcej osób naprawdę na tyle dobrze zna angielski, że nie potrzebuje tłumacza.
Więcej o rynku i szkołach tłumaczeniowych:
Kabina z widokiem (rozmowa trojga tłumaczy ustnych)
Tłumaczenie konferencyjne: tempo, różnorodność, ostra konkurencja. Wywiad o rynku i o tym, czego na studiach nie uczą
Fot. Jens Schott Knudsen / Flickr
Cieszę się, że powstał ten wpis, choć widzę, że ilu tłumaczy, tyle opinii. Nowych szkół tłumaczenia w Polsce nie znam, sama kończyłam lingwistykę stosowaną, tam też teraz uczę tłumaczenia konsekutywnego. Nie sądzę, żeby dla kogokolwiek mogło to być podreperowanie budżetu domowego – stawki są za niskie, na korkach więcej bym zarobiła, gdybym jeszcze je prowadziła, a od kilku lat nie mam już na to czasu. Sama uczę, bo lubię mieć kontakt ze studentami, obserwować ich rozwój, przekazywać wiedzę. Słyszałam, że na EMCI stawki są dobre, ale szczegółów nie znam.
Warto pamiętać, że to nie jest tak, że co roku tylu nowych tłumaczy wchodzi na rynek. Krzysiek Zabrzeski napisał o 50-100 nowych tłumaczach konferencyjnych. Czy aby na pewno? Z tego, co wiem, z każdego roku lingwistyki na UW jedynie 2-3 osoby z angielskim jako językiem B chcą w ogóle spróbować pracy w tłumaczeniach ustnych.
Nie wiem, czy rynek jest zły. Albo jestem na etapie, z którego Krzysiek wyszedł (w końcu pisze, że zawsze mówił, że jest dobrze, a teraz wie ju, że jednak nie), czy po prostu mam inną perspektywę. Myślę jednak, że tłumacze będący już na rynku mają większy wpływ na jego kształtowanie niż nam się wydaje. Też na kształtowanie tych, którzy wchodzą na rynek.
Dziękuję za opinie od wykładowców z EMCI, chciałam iść na te studia, ale widać nie warto – po co wydawać 12 tys. zł, żeby potem być bezrobotnym.