Jako osoba, która ukończyła rok liceum w Stanach, została ledwo ledwo laureatem olimpiady i z lenistwa poszła na anglistykę, byłem zawsze mocno zafascynowany angielskim. Przeczytałem całą część beletrystyczną obu anglojęzycznych bibliotek w Krakowie i kiedy okazało się, że znajomi z anglistyki do swojego dziecka mówią również po angielsku, żona i ja stwierdziliśmy, że my też tak będziemy.
Kiedy zatem wiek naszego syna był liczony w ujemnych miesiącach, dowiedzieliśmy się od znajomych o zasadzie OPOL, ja przeczytałem coś na multilingualchildren.org i widząc syna w szpitalu zacząłem do niego mówić po angielsku, bo tak się z żoną podzieliliśmy.
Początki były łatwe, bo syn nie odpowiadał w żadnym języku. Ja co prawda wracając ze spaceru sięgałem do słownika (poczciwego ”Kościucha”) sprawdzać, jak jest wiatraczek – no przecież nigdy nie byłem dzieckiem po angielsku – ale daliśmy radę. Pinwheel, sandpit, see-saw, opanowałem. Kupiłem pierwszą książeczkę – tekturową. Zawierała 15 słów, ale wszystkie po angielsku. W tle przestał już grać Pat Metheny, zaczął ”Old McDonald had a farm” i dwa tuziny innych nursery rhymes.
Następnie syn zaczął mówić. Pojedynczymi słowami. Wybierał według klucza długości: krótsze z dwóch odpowiedników. Tylko nie woda – zawsze ”water”. ”Powiedz ‘woda’” – ”Water”. W porównaniu z jednym swoim równolatkiem z piaskownicy pierwsze porządnie złożone zdanie popełnił może 3 tygodnie później, w porównaniu z drugim – wcześniej. Mamuśki wokoło piaskownicy już od roku pytały, po polsku, czy uczę dziecko angielskiego. Na plaży nad Bałtykiem dziecko wykopało dziurę, wlało wodę i oświadczyło zawiedzione ”Kurde mol, ni ma water”.
Sielanka jednak skończyła się, żona wróciła do pracy, przyszła opiekunka, ja dostałem zakaz włóczenia się z synem po parku w południe i pracowania po południu. Mój syn uznał, że jego językiem jest polski. ”Patrick, say this in English” – ”Ni umie”. Kiedy zadawałem pytanie po angielsku, zaczął je tłumaczyć na głos na polski i następnie na nie odpowiadać. Mamuśkom w piaskownicy opadły szczęki.
Zaczęliśmy zbierać dziwne spojrzenia w tramwajach, no bo jak to: on do dziecka po angielsku, a dziecko odpowiada po polsku. Sprawa nieaktywnej dwujęzyczności zrobiła się poważna. Kurierzy z książkami z Amazonu zaczęli się zderzać na naszej klatce schodowej z tymi z Merlina dostarczającymi filmy na DVD (byle była oryginalna ścieżka). Żona czytała dziecku Muminki, więc pewnego dnia z Amazonu przyszły Muminki po angielsku – paradoksalnie okazało się, że to kultowa polska animacja ze skrawków materiału, produkcja 1970 któryś. Pierwsze tarcia rodzinne rozstrzygnięto: każde wideo po angielsku za wyjątkiem polskich produkcji.
W wieku lat 4 zabraliśmy syna do Chorwacji. Słowenki zaczęły do niego mówić po słoweńsku, a on nic nie rozumie, więc poprosiliśmy, żeby mówiły po angielsku. Syn odbył rozmowę, odpowiadał Yes/No, ale nie Tak/Nie. W głowie otworzyła się klapka. Po powrocie znaleźliśmy informację, że w księgarnio-kawiarni Massolit słucha się bajek po angielsku. Poszedłem z synem. Spotkał kolegę, który nie mówił po polsku. 5 minut później moje dziecko było już czynnie dwujęzyczne.
Na to Storytime chodziliśmy co niedzielę przez kolejne 4 lata. Kiedy kawiarnia z nas zrezygnowała, sami zorganizowaliśmy je w innej kawiarni. W sumie już i tak wykupiliśmy wszystkie sensowne książki dla dzieci z Massolitu, więc żadna strata. Bywały dni, że pojawiał się tuzin dzieciaków. Zyskaliśmy towarzyskie kontakty z różnymi ekspatami, sami słysząc rodziny z dziećmi mówiące po angielsku w parkach zaczepialiśmy je i rekrutowaliśmy. Próbowaliśmy nawet wylobbować, aby Muzeum Narodowe nie zrezygnowało z warsztatów dla dzieci w j. angielskim, ale jednak zabrakło nam jednego płacącego uczestnika. W zerówce mój syn uczył się jeździć na łyżwach od dzieciaków z Alaski, od koleżanki-reemigrantki z Irlandii nauczył się ”Oi loik ois-cream” i Molly Mallone. Ja już od 6 lat czytałem mu codziennie na głos od pół do godziny, nauczyłem się niektórych dzieł Dr Seussa na pamięć. Kiedy w Austrii odjechałem mojemu synowi za daleko na nartach i zniknąłem z oczu za przegięciem stoku, to zanim zdążyłem podejść na ten garb, już przygruchał jakąś Austriaczkę i klarował jej ze łzami w oczach, na czym polega problem.
Dzięki mojemu dziecku muszę codziennie oglądać jakiś dokumentalny serial lub inną Futuramę w oryginale i czytać coś na głos, nieraz sprawdzając poprawną wymowę. Pewnie bez tego nie poznałbym ”O oysters come and walk with us”, nie cytowałbym Kubusia Puchatka w dwóch językach, nie wiedziałbym, dlaczego ”All the king’s horses and all the king’s men”. Mój syn na pewno nie zdobywałby nagród w konkursach angielskiego, ale chyba też bez tego nacisku na język w ogóle nie byłby laureatem konkursów na opowiadania po polsku. Już pominę fakt, że został dyżurnym ekspertem od Androida w domu i swojej klasie, bo przecież każdą informację sobie wygugla.
fot. imgarcade.com, Andrzej Michalik
Wersję angielską artykułu znajdziesz tutaj.
A co na to Patryk? Przeczytaj tu.
Więcej o dzieciach tłumaczy:
Jak daleko jabłko od jabłoni? Czy chcemy, by dzieci poszły w nasze ślady
Would you like your child to become a conference interpreter?