Pewien tłumacz wyjaśnia, dlaczego ma dwa adresy zawodowe, i pisze, kto według niego naprawdę psuje rynek. Nawiązanie do posta o domicylu, wyjaśniającego zasady stosowane przez członków stowarzyszeń zawodowych, dotyczące zwrotu (albo pokrycie) kosztów podróży do miejsca zlecenia, hotelu, wyżywienia itp. – oraz opinii innych tłumaczy na temat tych zasad. Autor chce pozostać anonimowy.
Zacznę od tego, że popieram jeden domicyl tłumacza. Bardzo lubię, gdy klient oferuje mi transport z domu, hotel, wyżywienie i powrót pod własne drzwi. I chętnie brałbym tylko takie zlecenia. Ale niestety rzeczywistość większości tłumaczy tak nie wygląda. Być może mogą sobie na to pozwolić gwiazdy kabiny/estrady, jednak jest to grono nielicznie i ja się do niego nie zaliczam. Elita ma też często tendencję do afiszowania się swoją elitarnością, gardząc innymi, których po prostu nie stać na takie zachowanie.
W większości przypadków relacje z klientami wyglądają… różnie. Zdobywamy klientów w różnych sytuacjach i na różnym rynkach. Jednym z przykładów, który chcę opisać, jest praca na rynku polskim i w Brukseli.
Mam klientów w Polsce, w miarę rozbudowany rynek, jakąś tam markę, nagle zdaję akredytację unijną i dostaję część zleceń w Brukseli. Bruksela, jak wiadomo, nie rozpieszcza i niczego nie obiecuje, płaci za więcej, ale obietnice zatrudnienia załatwia się „na gębę”. Można by rzec: taki los freelance’a i nie ma się co skarżyć. OK, ale jeśli tak, to nie można od freelance’a wymagać, żeby przeniósł domicyl do Brukseli w zamian za obietnice, które mogą się nie ziścić, i pożegnał się ze swoimi klientami w Polsce.
Dlaczego? Odpowiedź brzmi tak samo: bo taki jest los freelance’a. Bo nikt mu nic przecież nie obiecał, więc lekkomyślnością z jego strony byłoby rezygnowanie z klientów, których już ma w Polsce, licząc na niepewne zatrudnienie w Brukseli, którego mu nikt nie obiecał – i odwrotnie.
I tu pojawia się problem domicylu, czyli tak naprawdę problem kosztów. Chcąc utrzymać jednych lub drugich klientów, trzeba czasem dopłacać do podróży pomiędzy nimi. Bo fuch, w których bogaty klient zapłaci za dostarczenie fantastycznego tłumacza z dowolnego miejsca na ziemi do innego miejsca na ziemi, jest niewiele.
I w tym momencie odzywają się koledzy/koleżanki z organizacji typu AIIC lub tym podobnych, gromiąc tłumacza za dwa domicyle i oczekując, że bez żadnej obietnicy pracy zrezygnuje z części klientów i będzie pracował wyłącznie z jednym domicylem.
Stanowczo odmawiam. Sprzeciwiam się takiemu podejściu, bo jest nierealistyczne. Nie, nie zrobię tak. Przykro mi.
Równocześnie szanowni koledzy i koleżanki nie mają problemów z kimś kto np. ma domicyl w Brukseli, ale dolatuje na własny koszt z Włoch czy Hiszpanii. I nie widzą tych, którzy naprawdę psują im rynek.
I tu moja teza: Obwinianie tłumacza z x domicylami to znalezienie sobie łatwego chłopca do bicia. Dlaczego? Bo jest znany i na wyciągnięcie ręki, więc stanowi łatwy cel. Tymczasem to nie ludzie z podwójnym, poczwórnym, podziesiątnym domicylem psują rynki tłumaczeń. (Oczywiście, niektórzy może tak robią.) Bo nie o domicyl tu chodzi.
Każdy rynek ma inne stawki i inne zasady pracy. Np., uogólniając, rynki Europy Zachodniej są ponad dwukrotnie droższe niż rynki Europy Wschodniej (znów uogólnienie dla uproszczenia). Dodatkowo inaczej rozlicza się czas pracy: na dni, bloki i, niestety, godziny – i najczęściej stosuje się inne „BHP”.
A prawdziwi winni, na których powinniśmy się skupić, są gdzie indziej. Podzieliłem takich ludzi na kilka grup:
– początkujący tłumacze, którzy koniecznie chcą się wykazać i będą szczególnie na początku swojej karier robili tłumaczenia za darmo, bo to oznacza fajny wyjazd (mniej szkodliwi, bo w końcu się budzą ze snu o sławie)
– tłumacze pisemni, którzy nie mają pojęcia o stawkach za tłumaczenia ustne, nie mają rozeznania na rynku i w związku z tym zgadzają się na cokolwiek, co klient im zaoferuje, wstają od biurka, coś tam pogadają i siadają z powrotem do klawiatury
– tłumacze, którzy tak boją się odmówić, że zaakceptują każdą stawkę, bo przecież inaczej nie starczy do pierwszego
– etatowi pracownicy robiący na co dzień coś zupełnie innego i uważający, że tłumaczenie to fun/hobby i w związku z tym wyrywający się na dzień z pracy za „co łaska”
– tłumacze, którzy wchodzą na droższy rynek na ślepo, bez przeprowadzenia chociażby podstawowego rozeznania w cenach i warunkach pracy na innym rynku, czyli np. polski tłumacz biorący zlecenie w Brukseli za „pińćet złotych” za to, że poleci na dniówkę z rządową delegacją i ogrzeje się w jej blasku
– tłumacze, którzy robią kabiny sami, bo – jak to jeden z nich mi tłumaczył – jak będzie miał dużo słodkiej kawy, to może nawet dwa dni sam gadać i żaden partner mu niepotrzebny
– inne typy pośrednie.
Jako tłumacz z dwoma domicylami stosuję inną taktykę, która według mnie nikomu nie szkodzi. Staram się przy tym swoim podejściem utrzymywać lub podnosić standard pracy i stawkę na rynkach, na których pracuję. Dlaczego?
Pracując w Polsce mogę liczyć na powiedzmy 1000 zł stawki agencyjnej i powiedzmy do 1400 zł od dla klienta bezpośredniego (oczywiście stawki mogą być wyższe, ale dla uproszczenia przyjąłem takie).
Jeśli mam pojechać za granicę, to nie mogę pracować za 1000 minus koszty, bo to się po prostu nie opłaca.
Zatem jeśli jadę na tłumaczenie do Brukseli, wiem z doświadczenia, jakie tam są stawki, i staram się uzyskać przynajmniej tyle lub dodatkowo wynegocjować hotel, dietę itd. Ale nawet jeśli tego nie zrobię, nie psuję rynku, bo biorę przynajmniej tyle ile tłumacze na miejscu! Po to tam w końcu jadę!
Czyli otrzymując 500-600 euro za dzień w Brukseli i płacąc samemu za tani lot i tani hotel i tak przywożę do domu ponad 1000 zł. Idealne rozwiązanie? Nie, ale przynajmniej nikomu krzywda się nie dzieje. Z punktu widzenia polskiego rynku zrobiłem dobry interes, nie szkodząc przy tym nikomu. I utrzymałem klienta, którego kiedyś zyskałem pracując w Brukseli, a który nie będzie chciał dopłacać do mojej stawki również kosztów podróży z Polski. Jako freelance wiem, że pracy jest czasem mniej a czasem więcej i nie stać mnie na jego utratę.
Nikt nie może powiedzieć, że przyjechał polski hydraulik i zepsuł rynek. Takich hydraulików najpierw staram się edukować, a jeśli to nie zadziała, tępić. I to na nich powinna się skupiać krytyka najbardziej zagorzałych zwolenników jednego domicylu, na ludziach, którzy pracują po 50 zł z rozliczeniem za godzinę, na ludziach, którzy bez mrugnięcia okiem jadą z delegacją do Brukseli za 600 zł za dniówkę, na ludziach, którzy robią tłumaczenia symultaniczne „po godzinach” za stówkę (bo to takie fajne przeżycie!), na ludziach, którzy nie potrafią liczyć, którzy są fachowcami językowymi i laikami ekonomicznymi.
Domicyl to określona kwota. To, czy dostanę 1000 zł + hotel za 300 i samolot za 700, czy też dostanę 500 euro, załatwię sobie samolot i hotel samemu (może nawet jeszcze taniej), jest sprawą drugorzędną. Oczywiście, że wolałbym 500 euro + hotel + samolot, ale nie zawsze się tak da.
Sprawą pierwszorzędną jest to, żebym nie wziął tego samego zlecenia za 1000 zł na rynku wartym 500 euro i to np. bez hotelu i bez samolotu. Chodzi o to, żebym nie konkurował z miejscowymi ceną, tylko jakością, podejściem, profesjonalizmem etc. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze! Ja chcę, żeby w Belgii nadal płacili za tłumaczenia dużo!
Mocno popieram tworzenie wszelkich organizacji zrzeszających i broniących praw tłumaczy, ich warunków pracy. Bierzmy przykład z korporacji taksówkarskich. Każdy taksówkarz chce zdobyć jak najwięcej klientów, jednak przynajmniej wewnątrz własnej korporacji starają się oni szanować siebie nawzajem i wiedzą, że jeśli będą łamali wspólne zasady, jeśli będą konkurowali cenowo do dna, nie zajadą z klientem za daleko. Może trzeba z nich wziąć przykład?
Twórzmy korporacje i stowarzyszenia, ale nie powinny być też zamknięte, hermetyczne, obwarowane ciężkimi do przeskoczenia zasadami. Starajmy się zaangażować i „uzwiązkowić” jak największą liczbę tłumaczy.Współpraca ZAWSZE opłaca się bardziej niż konkurencja. A jeśli konkurujemy, to stosując zasady fair play.
Zob. też opinię pewnej tłumaczki konferencyjnej, członkini AIIC (z jednym domicylem), która pisze o konieczności modernizacji zasady jednego domicylu: “[R]ynek tłumaczeniowy ostatnich lat zmienił się na tyle, że słabe miejsca tego systemu objawiły się w pełnej krasie. […] Domicyl w stosunku do klientów instytucjonalnych ma swoją logikę, a dotychczasowe doświadczenia, ogólnie biorąc, przemawiają na jego korzyść. Domicyl na rynku prywatnym jest niezrozumiały dla klienta, jeśli tłumacz (z powodów jak najbardziej uzasadnionych na rynku instytucjonalnym) nie mieszka w obranym przez siebie mieście. Nierzadko trudno go też egzekwować. […] Domicyl nie ma przyszłości bez modernizacji.” Cały tekst znajdziesz tutaj.
Fot. Nathan Congleton / Flickr, epSos .de / Flickr
Gdyby ten pan podał prawdziwy domicyl, nikt by go w Brukseli nie zatrudnił. I tutejsi tłumacze mieliby z czego żyć. Współpraca z dumpingowcem? Dziękuję.