Kolega z rana informuje cię w kabinie, że jak się nie skończy o czasie, to musisz sobie sam radzić, bo on ma zlecenie (na które i tak będzie spóźniony, ale na szczęście w tej drugiej kabinie koleżanka jest wyrozumiała)? Kabina w pojedynkę, bo przecież inaczej się nie dało? Rozliczenia na godziny? Dumpingowe stawki? Tak, to się zdarza.
Są bowiem wśród tłumaczy ustnych tacy, z którymi wolicie nie pracować. Można ich z powodzeniem uznać za szkodników rynkowych lub przynajmniej za osoby hołdujące dwuznacznej moralności zawodowej. Przedstawiam tu subiektywną typologię. Niektóre typy się przenikają czy też występują często wspólnie; co niektórych rekordzistów pewnie można by przypisać do dobrych kilku typów.
Kolejność jest przypadkowa. Nie oceniam, który typ jest najbardziej denerwujący albo szkodliwy. Pozostawiam to czytelnikom.
A może jakiegoś brakuje? Podzielcie się swoją typologią.
1. Stachanowiec
Kalendarz pęka w szwach, więcej niż dwa nieplanowane wolne dni pod rząd budzą głęboki niepokój i potrzebę informowania całego świata, że ma wolny termin. W tak krytycznej sytuacji może zejść ze stawki, dzień bez pracy to bowiem dzień zmarnowany. Cel nadrzędny: optymalne wykorzystanie czasu, miara sukcesu: więcej niż siedem dniówek w tygodniu. W udanym dniu ustawia starannie parę zleceń jedno po drugim. Dawno przestał już drżeć, że coś się poprzedłuża. W razie czego liczy na koleżeńską postawę konkabina (oby tylko on też nie spieszył się do innej roboty!).
Podtyp 1A: Stukacz stachanowiec
W kabinie intensywnie stuka pisemne, w końcu każda chwila jest na wagę złota. Mniejsza, że odgłos klawiszy może rozpraszać konkabina albo przeszkadzać słuchaczom, nie bądźmy nadwrażliwi! Trzeba wykorzystać czas między swoimi zmianami. A z liczbami i słówkami niech sobie kolega radzi bez pomocy, profesjonalista nie mięczak, musi to sobie sam ogarnąć.
Podtyp 1B: Wyskakiwacz
Zmiany kolegi spędza konsekwentnie poza kabiną – rozchwytywany z niego człowiek, trzeba przecież pooddzwaniać na te wszystkie telefony, bo jeszcze jakieś zlecenie przejdzie koło nosa.
2. Zatroskany (stanem portfela klienta)
Głęboko zbulwersowany tym, że tłumaczenia są takie drogie. Kto to widział, żeby dniówkę za 45 minut roboty liczyć! Niektórzy to podobno poniżej tysiąca złotych z domu nie wychodzą, poprzewracało się w głowach tym tłumaczom! Oburzające. On klienta nie naciąga. W trosce o stan jego portfela zaproponuje stosowną stawkę, bo klient też człowiek, nie ma nieograniczonych funduszy, ostatnio już nawet na cateringu musiał przyoszczędzić. Trzeba wykazać się wyrozumiałością.

3. Niedoszły idealista
Pamięta, jak mu bardziej doświadczeni tłumacze o stawkach i standardach opowiadali, i o prestiżu zawodu, jeszcze w szkole. I te ideały wpajali. Powtarzali, żeby się szanować, nie rozmieniać na drobne, nie godzić na złe warunki. No, całkiem fajne te ideały były. A potem nastąpiło, jak to sam mówi, zderzenie z rzeczywistością. Pięć, dziesięć, piętnaście lat później niedoszły idealista nadal rzewnie wspomina te ideały. I biegnie na kolejną robótkę za grosze, bo przecież z czegoś żyć trzeba, prawda? Nieważne, że kalendarz od lat wypełniony zleceniami po brzegi.
4. Zdeklarowany niedumpingowiec (na deklaracjach się kończy)
Nie uprawia dumpingu, skądże znowu. Trzyma stawki. No prawie. Pięćdziesiąt złotych go nie zbawi, więc czasem odpuszcza – pięćdziesiąt tu, pięćdziesiąt tam. Taka mała przewaga konkurencyjna nad nieodpuszczającymi kolegami. A jak klient bardzo ładnie poprosi, to tę promocyjną stawkę jeszcze o dodatkowe pięćdziesiąt złotych obniży. Ale to tak wyjątkowo, bo ogólnie to przecież bardzo się szanuje. No i chyba wcale nie jest to taka zła stawka. A jak się konferencja przedłuża, to w gratisie nie da więcej niż 30 minut. No może 40. Maks 45. I ani minutki więcej, żeby nie było!
5. Obywatel świata
W sumie nie wiesz, skąd jest – jakoś tak dziwnie trafia na zlecenia w całym kraju, i akurat, no akurat wtedy dziwnym trafem nie nalicza kosztów noclegu ani dojazdu. Plotka głosi, że opanował już teleportację. W każdym mieście w Polsce ma rodzinę albo znajomych, którzy życzliwie go przenocują, co by biednego klienta nie narażać na dodatkowe koszty. W wersji bardziej światowej rozbija się liniami lotniczymi po całej Europie – lokalny od Portugalii po Ural. Najłatwiej spotkasz go w Ryanairze albo Wizzairze, ewentualnie w pociągu z kuszetką. Albo na kanapie u bardziej brukselskiego kolegi.
Podtyp 5A: Przedsiębiorca na wskroś europejski
Wziął sobie do serca unijną swobodę świadczenia usług i radośnie świadczy je w całej Unii, ze szczególnym uwzględnieniem rynku tuż za Odrą. Po polskich cenach oczywiście, dwa-trzy razy niższych od niemieckich. Swoboda jest, trzeba być konkurencyjnym. Grunt, że to się opłaca! A poza tym własnego rynku nie psuje – a ten zagraniczny to nie jego, on tam tylko przejazdem.
6. Orędownik-schizofrenik
Trzyma stawki. Apeluje do kolegów o solidarność. Zżyma się na tych, co to rynek psują. Krzyczy na fejsbukach i głośno piętnuje zachowania szkodnicze. Świeci przykładem (patrz: relatywista). A po cichutku prowadzi sobie swoje drugie życie, luki między intratnymi zleceniami wypełniając zleceniami cokolwiek mniej intratnymi, rozliczanymi na godzinki. Naczelna dewiza: lepiej zarobić coś niż nic. I tylko raz na jakiś czas nerwowo kombinuje, jak tu znaleźć zastępstwo, jak na taki „godzinkowy” termin w ostatniej chwili jednak wpada coś bardziej intratnego. Pół biedy kogoś poszukać, ale co to będzie jak się koledzy dowiedzą…?
7. Multilingwista-optymista
Spłynął na niego dar języków i któregoś dnia odnalazł w sobie drugi język A. Przy przyjmowaniu zleceń odkrywa u siebie również kolejne retoury (trzeci, czwarty, dziesiąty, co się nie da, jak się da). Klient potrzebuje, szkoda by nie spróbować; to nie jest aż takie trudne, bez przesady. Język pasywny to jakieś wymysły z rynków zachodnich i Unii. Albo mówisz w tym języku albo nie. A tych tak zwanych języków C to w ogóle ma na pęczki, w razie potrzeby przełączy się na relaya.
8. Przetargowy ciułacz
Godzina spotkania z ambasadorem – no to rozliczymy za godzinę, w końcu to dla instytucji, z przetargu, nie da rady inaczej. Poza tym to całkiem miła robota, nie trzeba się długo przygotowywać, nie to co jakieś specjalistyczne konferencje. Wyskoczy na moment i kaska wpadnie, stówka czy dwie. No, i pani z biura tłumaczeń mówiła, że więcej naprawdę nie da rady zapłacić, przecież to przetarg jest. Trzeba pomóc. I kto wie, może kiedyś się jakimś zleceniem nieprzetargowym odwdzięczą? I tak ciuła, ziarnko do ziarenka, spotkanko do spotkanka. Może z tych wszystkich zleceń przez dwa tygodnie dniówkę uzbiera?
9. Już za moment ekstłumacz
W zasadzie nie miał być tłumaczem. Albo może i nawet miał, ale w którymś momencie mu się znudziło i postanowił pójść inną ścieżką. Któregoś dnia nią podąży. Po godzinach dokształca się, żeby się przekwalifikować. Albo może stawia już pierwsze kroki w nowym zawodzie czy zaczyna rozkręcać nowy biznes, kto go tam wie. Ale jeszcze chwilkę potłumaczy. Wszystko jedno za ile i na jakich warunkach, przecież za moment go już tu nie będzie. Nie jego rynek, nie jego sprawa. A to już od lat tak mówi? Nie czepiajmy się słówek. On tu tylko na chwilkę.

10. Doskokowiec
Tłumaczenia robi okazjonalnie. Jest na ciepłym etaciku. Albo emeryturze. Tylko sobie dorabia. Zusy-srusy ma ogarnięte. Dom spłacony albo etat go spłaca. Dniówka to jest megazastrzyk i nie ma co narzekać, jak agencja trochę się potarguje. Co to szkodzi pójść do kabiny za te 900? To i tak dużo za jeden dzień roboty.
11. Copperfield tłumaczeń
Będzie – nie będzie, oto jest pytanie! Nigdy nie wiesz, czy dotrze do kabiny we własnej osobie, czy może w ostatniej chwili wyczaruje zastępstwo (bardziej lub mniej wykwalifikowane). Albo zmusi agencję do poszukiwań nowego tłumacza. W końcu za coś tę marżę biorą, no nie? Nagromadzenie różnych okoliczności, które nie pozwalają mu docierać na zlecenia, potrafi wprawić w zdumienie. Ale przecież zawsze trzeba wybrać tę najlepszą robotę, więc nie zawaha się przed kolejnymi podmiankami. A najlepiej w ogóle bukować dni podwójnie, bo co to będzie, jak klient nagle odwoła tłumaczenie i Copperfield utknie z wolnym dniem w kalendarzu? (patrz: stachanowiec)
12. Rachmistrz pragmatyk
Ogólnie to poniżej stawek nie schodzi, wszystkie koszty klientowi dolicza, mucha nie siada. Taniej by mu się zwyczajnie nie opłacało, na godzinkę płatną za godzinkę przecież nie będzie wyskakiwać jak niektórzy. Zresztą on i tak woli większe roboty. Wraz z wielkością zlecenia rośnie jego skłonność do kompromisów. Przemnaża sobie stawkę przez liczbę dni – i oczy już mu się świecą na samą myśl o okrągłej sumce. Opuści stawkę stosownie, bo jeszcze ktoś inny zgarnie mu zlecenie sprzed nosa. Normalna sprawa, cena hurtowa. Będzie akurat na fajne wakacje. A kto nie obniża, ten frajer.

13. Heros kabiny
Uważa się za świetnego tłumacza. Zawsze da radę! W razie czego to i symultankę solo zrobi. Na co w sumie mu para, przecież poradzi sobie sam. Heros wznosi się ponad ograniczenia właściwe zwykłym śmiertelnikom. Może zresztą rzadki język ma, koledzy akurat zajęci, inaczej by się nie dało. NIE DA SIĘ. Przecież z tak błahego powodu nie odpuści zlecenia, jeszcze na głowę nie upadł. A nie będzie klienta naciągał na tłumacza z drugiego końca Polski czy, nie daj boże, z zagranicy (patrz: zatroskany).
14. Relatywista
Ze standardami na sztandarach walczy w boju o poprawę sytuacji na rynku, wiecznie zbulwersowany postawą kolegów. Chodząca moralność, czysty jak łza oślepia swą nieskazitelnością słabych i maluczkich. A te drobiażdżki, których dopuszcza się w przerwach między starannym polerowaniem swojego wizerunku? Wizytówka wciśnięta klientowi biura (biura to samo zło! i zakazu w umowie nie było) albo klientowi kolegi (klient o inny język pytał, więc w sumie czemu nie)? Hasło przewodnie: niewielka społeczna szkodliwość czynu. Bo w moralności w gruncie rzeczy chodzi głównie o to, czy się wyda i czy ktoś będzie miał pretensje.
15. Rozpamiętywacz zleceń utraconych
Kiedyś odmówił tłumaczenia, bo stawka była za niska. Sam się nawet zdziwił tym swoim nagłym przypływem asertywności, ale już naprawdę mu się nie opłacało. Lata mijają, a on cały czas wspomina. Fajne były tamte zlecenia, i w sumie finansowo aż tak źle też nie było. Smuteczek tkwi jak drzazga w sercu. Na wszelki wypadek następnym razem zdusi asertywność w zarodku.
16. Zwolennik wolnego rynku
W ogóle nie rozumie, o co chodzi z tym całym gadaniem o stawkach i zasadach. Czepiają się ludzie, i tyle. Przecież jest wolny rynek i każdy może oferować takie stawki i warunki, jakie mu się opłacają. No to oferuje. Jemu się opłaca.
Fot. Zhen Hu, Yogi Purnama, Jean-Philippe Delberghe, Limor Zellermayer
Zob. też: Kabinowy savoir-vivre. Sześć rzeczy, które wkurzają kolegów